M.K 

Copyright to .maciek16@yahoo.com,

MacLeod

 

Brzask”

I daleko ode mnie już Boga źrenice!
On wiedzie złamanego znużeniem w granice,
Gdzie nudów kraj się ciągnie - pusty, niezbadany –

Charles Baudelaire

 

Gdzieś na skraju uśpionego świata  szarość nocy przenicowała się przez tęczową poświatę brzasku.  Hurl otworzył szerzej zaspane oczy.

Wydawało się, że miejsce to budzi się wraz z nim: wolno i niemrawo. Gdy wstał by obmyć  zimną wodą resztki snów, dostrzegł  jak szare niebo  zastyga przed nim cumulusową sepią dnia.  Uśmiechnął się sam do siebie czując aromat świeżego, górskiego powietrza

 

Jego tułaczy żywot przyzwyczaił go do budzenia się co dzień w innym miejscu. Powiódł mglistym wzrokiem po otaczających go legionach starych, wynędzniałych drzew, które pajęczyną bezwładnych  gałęzi tuliły namiętnie  rodzicielkę- ziemię. Bez chwili wahania pozbierał rzucony niedbale tobołek i  ruszył w dobrze znanym kierunku, przedzierając się przez lesisty mrok. 

 

Intuicyjne odnalazł szlak wiodący do głównej drogi;  pozwalając by cisza poranka pochłonęła odgłos jego zmęczonych kroków. Szedł wolno traktem snującym się głuchą doliną, nadszarpniętą z północy zamarzniętym wąwozem.

Przed nim, w oddali majaczył niewielki gród, rozmyty balejażem wschodzącego słońca. Widok celu  podróży przyprawił go o lepszy humor .Przyspieszył kroku, pogrążając się we własnych myślach. Jego umysł zbłądził gdzieś , sięgając granic rzeczywistości oblepionej skrawkami dawnych  wspomnień. Przez chwilę nurzał się w odmętach podświadomości, by w końcu, zatonąć na dobre we własnej  przeszłości; wrastającej w jego życie  kawalkadą nakazów, uwag oraz  szeptów o rzeczach ważnych i najważniejszych. Poddał się huczącej topieli sumienia, która złagodzona codziennymi kłamstwami wydawała się być chwilowo okiełznana. Czuł jednak jakby wszystkie te myśli definiowały jego egzystencję tylko w niewielkim skrawku czasoprzestrzeni; opuszczonej przez bogów, zamkniętej na sfery dobra i zła. Przepastnie bezbarwnej.

 Zieleń wychudłych topoli, maszerujących wzdłuż drogi, zaśpiewała przeciągle głosem tokującego drozda. Przejmujący ciepłem głos ptaka wysupłał  jego świadomość z niekończących się rozważań .  Do grodu dzieliło go już niewiele ponad dwieście jardów- oszacował entuzjastycznie. Ruszył pewnym krokiem człowieka od dawien dawna pogodzonego ze swoim losem. 

Dolina wolno zwężała się, by zanurkować w głąb zalesionych ostępów i rozsypać się kamienistym traktem ku bramom miasta.

 

Osada przytłoczyła go, wyrywającymi się w nanizany słońcem przestwór, szpiczastymi, drewnianymi dachami domostw. Przeobrażona kamiennymi strugami krużganków, ciągnących się pomiędzy wybujałymi świątyniami, dziwaczna ulicówka wypełzła mu naprzeciw mrowiem rozhukanego ludu. . Hurl  w skrytości ducha żałował, że ta leżąca na górzystym odludzi kraina, tak bardzo przypominała mu rodzinne strony. Właściwie wszystko tu, wydawało się ramotną repliką  jego ojczystej wyspy. Ocean przetłumaczony poprzez opar osiadłej na ziemi mgły, las transkrybowany cyzelowanymi pnączami religijnych reliefów i ludzie: interpretowani jako szare cienie jego współziomków; wraz z ich prostackim zapatrzeniem w siebie i przywarami kupieckiego ludu.  Świat ten był  mdłą repliką jego dawnych pieleszy, jakby złośliwie przedzierzgniętych przez krzywe zwierciadło. Było tu zbyt spokojnie, melancholijnie i mdło, aby można było czuć się pewnie i beztrosko. Jakby brakowało jakiegoś znamiennego dla ludzkiego świata elementu. Fragmentu rzeczywistości będącego twórczą spójnią pomiędzy sferą profanum a sacrum.

 Gród ciężko oddychał wąskimi jęzorami ulic, przy rozstajach których  rozstawione były już targowiska. Główny plac gęstniał tłumem gapiów zgromadzonych wokół cyrkowej trupy, a przylegające doń alejki wbijały się powłóczystym traktem w przycupnięte za lasem trójpolówki. Hurl rozglądnął się po grodzie w poszukiwaniu karczmy. Wkrótce odnalazł drogę do najbliższego wyszynku, pytając siwego starością gawędziarza, kołatającego swym śpiewem do serc podróżnych.

-         Waszmość życzy sobie pozostać dłużej w naszym pięknym mieście? – spytał dziad, ocierając niedbale cieknącą miodem brodę. Stał na rogu krętej uliczki wyśpiewując cnoty swej krainy, nieobuty, zziębnięty hulaszczym życiem, otulony w podartą sukmanę. Pociągnął jeszcze parokrotnie z głębokiego antałka, wpatrując się przymglonymi oczyma w rosłego przybysza.

-         Dzień, może dwa . Szukam pewnego człowieka: stary, krępy  z blizną nad okiem,

 

-         Ech panie, wielu tu ludzi, pamięć mam krótką... leciwy już jestem, nietęgo ze mną...nietęgo..

Hurl pokiwał pobłażliwie głową, przeszukując zawartość swego tobołka. Po chwili mruknął z zadowolenia wyciągając zeń niewielką monetę. Podrzucił ją frywolnie patrząc jak wodzą za nią rozbiegane oczy starca, jakby starając się pochwycić ją przeciągłym spojrzeniem. Dźwięk srebra widocznie wyostrzył jego zmysły.

- Pewnie napiłbyś się jeszcze nieco miodu?

Gawędziarz rozglądnął się wokoło komicznie konspiracyjnym wzrokiem i pochyliwszy się do przybysza polecił mu podejść bliżej.

-         Ten, którego szukasz nazywa się Talleyrand, niebezpieczny człek. Znajdziesz go w wyszynku, który ci wskazałem. Cokolwiek Cię panie do niego sprowadza, nie chcę o tym wiedzieć, ja go nie znam. Ja tu tylko wyśpiewuje o dawnych, dobrych czasach i basta.

 Zabrzęczał strudzoną harfą, która przeniosła go do spokojnej, mlekiem i miodem płynącej krainy. Hurl podziękował skinieniem głowy, zanurzając się w ciemny zaułek, gdzie odprowadziły go fałszywe takty zbójeckiej ballady.

Mrok oddzielał dzielnice targowisk od rozlanego gąszczem spelunek trotuaru półświatka.  Zgiełkliwy pijaństwem tłum snuł się tam przy wtórze przenikniętych mgłą zamtuzów i nawoływań amatorów kontrabandy. Tu wszystko było dozwolone. Hurl poczuł się z początku niepewnie, ale przekonanie o swoich umiejętnościach  pozwoliło mu iść dalej. Pokonał upstrzone błotnistymi kałużami alejki, przeszedł obok zajętych obrokiem, rżących koni i niepostrzeżenie wkradł się do wskazanej  spelunki. . Drzwi zaskrzypiały ordynarnie, ale i tak nikt nie zauważył, że w wyszynku pojawił się jeszcze jeden gość. Przez szeroko otwarte okna wydostawał się odór pijaństwa, spoconych ciał i rozbełtanych trunków o nie znanej konsystencji. Wewnątrz przy długich drewnianych stołach siedziały tuziny pewnych siebie rzezimieszków. Byli tubylcy, zamorscy renegaci: opatuleni szerokimi płaszczami, ciemnoocy nie rozstający się na krok ze swoimi puginałami. Pełno było pospolitych bandziorów, śniadych metysów i pokracznych, monstrualnych orków. Nie brakowało  również najemników wszelkiej maści, pół-ludzi , elfów,centaurów, silków, demonicznych morków- nerwowo poruszających półmetrowymi skrzydłami. prychających w takt skocznej muzyki dochodzącej z osobnej sali.                                      

Hurl przysiadł się do pustego stołu w kącie. Wszędzie panował półmrok, jakby dzielnica ta oddzielona była od sfery, gdzie rytm dnia wskazują zmierzch i świt. Przeglądnął się w przewróconym denkiem do góry kielichu. Jego twarz, ogorzałą od górskiego wiatru, znaczył dwudniowy zarost. Był ciemnookim dryblasem, o rozwianej grzywie splątanych loków. Barczysty, opatulony szarym płaszczem. Uśmiechnął się sztucznie do swojego odbicie. Siedział pogrążony w milczeniu gdy usłyszał krótki oddech dochodzący zza pleców. Odwrócił się niemal natychmiast, smagając palcami po rękojeści  pałasza, który leżał, spokojny swoim zimnym ostrzem, na sąsiednim zydlu.

-         Ktoś ty?- rzuciła ciemność zachrypniętym głosem, poczym z mroku wyłonił się człek o aparycji leciwego komiwojażera. Zadrapana  zmarszczkami twarz nie pasowała do zwalistej, krępej postaci opartej o sąsiedni stolik. Siwe, postrzępione sploty włosów zadrżały wraz z całą postacią, gdy lekceważeni muzycy postanowili ożywić atmosferę donośnym, basowym interludium.

-         Szukam niejakiego Talleyranda.

Twarz zmarszczyła się jeszcze bardziej, a osowiałe oczy przybrały na zielonkawej tonacji. 

-         Właśnie to mnie martwi. Już pół tej sali o tym mruczy, nie chcę być tu za bardzo popularny. Mów czego chcesz i znikaj mi z oczu. Więc? Haszysz, czerwiowa nalewka, kobiety, co Cię interesuje, hę ?

-         Mówiono mi, że szukasz ochotnika. A ja potrzebuje pracy.

-         Ah- Talleyrand przysiadł się bliżej Hurla i przyglądnął mu się spode łba.

-         Znasz się na tej robocie?

-          Jestem najemnikiem od paru długich  lat, wcześniej praktykowałem u asasynów w pustelni na Nemrut Dagi. Niewiele by rzec więcej...

Sala zadudniła gromkimi brawami- orkiestra znów zyskała uznanie; polało się piwo i zawrzały toasty. Talleyrand westchnął przecierając chustą umorusaną twarz. Widać było, że nie takiej oczekiwał odpowiedzi.

-         Nie mam czasu, aby szukać odpowiedniejszej osoby. Jeśli jesteś zdecydowany to przejdźmy  do drugiej sali i wszystko ci wyjaśnię.

 

Hurl skinął głową w zamyśleniu i przypinając na powrót swój pałasz podążył za tajemniczym starcem Mijali kolejne zagłębienia sal, a trzęsawiska  ściennych reliefów skryły ich  w cieniach, pełzających po drewnianej kładce podłogi. Przemknęli obok rozśpiewanych biesiadników i po chwili znaleźli się w cichej salce, nieco na uboczu pijackiej gawiedzi. Było tam mniej gwarno a przy zalanych półmrokiem stolikach siedzieli jedynie mrukliwi zagraniczni handlarze. Lokal tonął szeptami strudzonych szmuglerów, próbujących wynegocjować jak najwyższe  wynagrodzenie za ‘cudem przywieziony z odległych krain, ekskluzywny fracht” . Talleyrand wybrał oddalony od wejścia stolik i upewniwszy się, że nikt nie będzie im przeszkadzał zamówił dwa kufle przedniego piwa.

Hurl wykrzywił się w dzikim uśmiechu i przeciągnął z gracją niewyspanego kota- Niech Cię diabli, Talleyrand. Przestań być tak piekielnie tajemniczy, po prostu powiedz o co chodzi .

Starzec  mruknął  pojednawczo , łyknął nieco piwa, które zapieniło się na jego wargach i rzekł:

      

-         Moja córka. Jezabel.. zmarła kilka tygodni temu. Wciąż trudno mi przyjąć to do wiadomości, jeszcze trudniej  mówić o tym. Była młoda, a wielu było amatorów jej urody. Zakochałbyś się niej, Hurl od pierwszego wejrzenia. Moja córeczka...Jednak ją bardziej od zamążpójścia interesowały nauki tajemne. czary i magię. Takie to już są te dzisiejsze nastolatki. Była moim największym skarbem. Przez całe moje życie zmagałem się z losem na froncie i w więzieniu, byłem zawodowym żołnierzem, najemnikiem, złodziejem. Nie wstydzę się tego wyznać, ale na Niebiosa, dla mojej córki rzuciłem ten proceder. Zająłem się handlem

-         Specyficznym, jak mniemam- dodał ironicznie  Hurl

-         Nie ważne. Istotne, że nie włóczyłem się po świecie i byłem przy niej co dzień, miast szukać szczęścia w dalekich krainach. Ona jednak była jak ja niespokojnym duchem. Spotykała się z mistrzami magii, alchemikami, spędzała noce w klasztornych bibliotekach. Na początku byłem temu przeciwny, ale  później pomyślałem, że przecież to nic zdrożnego. Taki los kochających ojców, pozwalają swoim córką na wiele, czasem na zbyt wiele. Wszystko wyglądało na jeszcze jedną młodzieńczą pasje, dopóki nie zaczęła na poważnie praktykować dawnych rytuałów. Uciekała się do podstępów, mówiła, że udaje się do zakonu, a w rzeczywistości  wprawiała w czyn zdobytą wcześniej teorie magii. Tego dowiedziałem się niestety za późno. Złe duchy opętały ją i przez nie popełniła samobójstwo. .

-         Przykro mi- skrzywił się Hurl- ale nie widzę tutaj pracy dla mnie

-         Chcę żebyś ją odnalazł i przyprowadził do mnie. Wiem. Brzmi to nieco niedorzecznie. Ja jednak myślę, że można tego dokonać. Wspomnij na Orfeusza i Eurydykę.

Hurl bez słowa dopił resztę piwa rzucając na stół parę dukatów, które potoczyły się głucho po roztartych smugach gorzelnianych trunków.. Wstał poprawiając opadające na czoło włosy. Twarz miał szaro-bladą, oddech płytki, nerwowy. Jego wzrok ugrzązł gdzieś w przestrzeni przebijając się przez  tłok pijanej ciżby, rozpływającej się w rozkołysanej migotliwymi  latarenkami, dusznej sali

-         Zaczekaj. Dobrze zapłacę.- Talleyrand chwycił Hurla za wyleniały płaszcz przyciągając go do siebie; napotkawszy jego spojrzenie syknął mrużąc w przejęciu oczy:

-         Ile tylko zażądasz, nie jestem skąpcem.

-         Za to wariatem z pewnością.- huknął zagadnięty-  Idź staruszku po swoją Eurydykę nawet i do piekła, mnie tam nie spieszno.

Talleyrand zatoczył się odepchnięty przez najemnika. Przez chwilę walczył o zachowanie równowagi by w końcu, wsparty o  sękaty  filar, warknąć za odchodzącym:.

-         Dostaniesz majątek o jakim ci się nie śniło i moją córkę za żonę, jak jest w pradawnym obyczaju. Na Niebiosa, tylko ją przyprowadź!

Hurl zatrzymał się w pół kroku. Czuł jak napięcie, niepewność rozchodzą się zimnym dreszczem po zamarłej sali. Nie oglądając się za siebie był pewny, że cała klientela podupadającego lokalu patrzy nań w wyczekującym milczeniu..

 

Odetchnął głębiej obracając się. - Będzie cię to drogo kosztować

 

-2-

 

Daj mi być wolnym jak ptaki pustkowia, ci wędrowcy szlaków niewidzialnych!

Daj mi być wolnym jak potoki deszczu i jak burza z rozwichrzonym włosem, pędząca gdzieś, gdzie jej cel niewidoczny!

Daj mi być wolnym jak puszczy pożoga, wolnym jak piorun, co śmieje się grzmiąco i ciska wyzwanie mrokom

R. Tagore

 

Jechali długo wąskim traktem, wijącym się pomiędzy urwistymi zboczami gór. Skalne granie piętrzyły się otaczając wąwozy, wgryzając się w bagniste doliny i stercząc ku niebu niczym groteskowe zęby nieziemskiej bestii. Talleyrand jechał pierwszy na siwej klaczy, przygarbiony i trzęsący się z zimna .Sprawiał wrażenie znawcy okolicznych terenów. Hurl podążał za nim na  muskularnym, gniadym rumaku. Wolny, wyciągnięty stęp wprawiał obu jeźdźców w stan melancholijnej zadumy.

- Talleyrand- zagaił Hurl, odrzucając w tył kaptur otulającego go płaszcza.- jesteś pewien, że to właściwa droga?

-         Wszystko się zgadza.  Te wzgórza, dolina, kształt skalistych wąwozów, dokładnie tak jak opisywali to alchemicy. Jest tylko jedno miejsce w którym świat zmarłych wyraźnie ściera się ze światem żywych. I- cmoknął na klacz popędzając ją łydkami- jest to już niedaleko.

Droga zapłonęła czerwienią wulkanicznych skał by ześlizgnąć się gładkim urwiskiem ku następnej dolinie. Konie prychnęły i przysiadając nieco na zadzie ,w tumanach gorzkiego pyłu, pokonały miękkie nierówności terenu. Hurl podniósł wzrok na niebo i z dziwnym poczuciem osamotnienia zdał sobie sprawę jak trudno jest mu określić  porę dnia.  Niebo zasnute warstwami szarawych cumulusów, wyblakło, stężało i rozmieniło się tysiącem płowych barw. Zmierzchało. W jednej chwili Talleyrand podniósł znacząco prawą dłoń. Hurl podjechał bliżej i zatrzymał się obok towarzysza. Ten patrząc ponad rozbitymi tu i  ówdzie skałami wydobył z siebie mało dźwięczny, chrapliwy głos:

-         Kraina do której musisz się udać jest przed nami. Jest to miejsce nieprzeniknionego chłodu, pustynia Veir , pofałdowana diunami, rozwarta szeptem rzeki o barwie posoki. Strzeż się wiatru który supła myśli podróżnych, zmienia ich w powolne mu, bezduszne monstra. Teren ten zamieszkują szczególnie podłe stworzenia, które trudno opisać. Wszelka deskrypcja zda ci się jedynie marną aproksymacją diabolicznych cech tych bestii. Spójrz teraz w prawo.  W rozwidleniu groniastych skał wyrywających granitowymi kłączami ku niebu, stoi twierdza. Tam według mapy, którą wiedziałem u libijskich  alchemików, w lichej celi uwięziona jest moja córka.. - Wydostań ją a spełnię wszelkie twoje życzenia.

-         Potwory, czary... ja mam tylko ten oręż- wskazał na błyszczącą stal pałasza.

-         Wystarczy. Lecz pamiętaj, że nie możesz zabić zła, które nie istniej w świecie żywych. Stwory ożyją. Jeżeli w ciągu jednej nocy nie uciekniesz z tej krainy pozostaniesz tam na zawsze

-         Miłe perspektyw, dziadku- skrzywił się Hurl

-         Będę tu na ciebie czekał. Do brzasku.. Powodzenia

Hurl spojrzał jeszcze raz na rysującą się na widnokręgu zmartwiałą starością twierdzę i mrugnąwszy na starca popędził konia poprzez dzicz  pustyni. Oddalił się niemiarowym cwałem. . Po chwili,  z perspektywy Talleyranda był niewielkim punktem na mapie owianego prochem przestworu, gdzie  tafla pieniącej się ustawicznie rzeki stanowiła jedyną linię demarkacyjną między  dwoma światami

-         Jesteś cholernym draniem, Talleyrand – ozwał się głos jeźdźca, który wynurzył się ze skalistego  przestworu zatopionego bezładnie w  eterycznej mgle nocy. Siedział niedbale opierając się o tylny łęk. Jego nalana twarz, rozchodząca się tłustym karkiem w przygarbione, korpulentne trzewia, przypominała zastygłą, trupią maskę. Nie zadbana, acz  wyraźna tonsura,  zdradzała kim był..

-         Nie gorszym od ciebie – odpowiedział opryskliwie zagadnięty

-         Naprawdę masz zamiar czekać tutaj?

-         Jeszcze nie postradałem zmysłów, bracie - obrócił się w siodle ku .czterem nowo przybyłym dżokejom. Wszyscy byli starzejącymi się mnichami ; owiani wschodnim, ciepłym wiatrem siedzieli w rozchełstanych płaszczach, niedbale narzuconych na klasztorne habity . Wpatrując się w ich poważne miny zarechotał rubasznie, poczym rzucił tonem herszta najemnej bandy.- Jedziemy na północny brzeg, trzymać się mnie i nie za blisko twierdzy, nie może wiedzieć, że go obserwujemy. Na mój sygnał rozproszycie się. O brzasku spotykamy się przed klasztorem. Nie spóźnić się! Wszystko jasne?

-         O to się nie martw, nie zamierzamy być następnymi ofiarami!- zapewnił inny z braci, nerwowo ganaszując swojego rumaka.

-         No to jazda! – ozwał się głos przywódcy: cierpki, nie znoszący sprzeciwu, władczo diaboliczny.

-3-

Koń prychnął pochylając się nad lustrem  rzeki szargającej zmurszałe brzegi. Przez moment próbował zrzucić ogłowię, które parcianym musztunkiem znacznie ograniczało jego ruchy. Bezskutecznie Zrezygnowany zwiesił łeb postukując kopytami o pustynną glebę. Czuł się nadzwyczaj niepewnie. Ziemia wydawała się raz piaszczysta, kiedy indziej skalista, a z perspektywy kilku metrów jawiła się jako obrośnięta mchem, bura płachta żużlu. Woda również nie smakowała tak jak powinna: mdławo-gorzka, zawiesista, nieapetycznie spieniona na powierzchni Zarżał aż jego głos odbił się echem od obmurowanego skałami wzniesienia, zastrzygł uszami i spojrzał na postać swego pana, rysującą się na tle grubych murów zachodniej baszty.

 

Przysadzista warownia rozchodziła się omdlałymi blankami, krążąc teatralnie wokół jadeitowej, cylindrycznej wieży. Białawe światła okiennic  znaczyły wyschniętą groblę, mieniącą się wałem obronnym. Hurl przystanął nasłuchując wiatru o którym słyszał od Talleyranda. Nic jednak poza własnych oddechem nie dochodziło do jego uszu. Przemknął obok szarzejących  w świetle gwiazd murów i znalazł się pośrodku, otaczającego wieżę patio.

Dobył pałasza czując jak ogarnia go , narastające kropelkami lodowatego potu, przerażenie.

Zza świecącej odbitym światłem gwiazd wieży, spoglądały nań osowiałe samotnością reliefy, wykute w matowym kamieniu. Ciągnęły się zdobne festonami  pękatych ścian, jakby zacieśniając się wokół niego; pochwyciwszy go w pułapkę swej pustki. Skradając się kocim chodem, Hurl pofolgował nieco ciekawości, która przymuszała go do choćby rzucenia okiem na  wyrzeźbione tam sceny.. Zaklęte w reliefy procesje heraldycznie rozmieszczonych mnichów i niemego pospólstwa, snuły się gregoriańskim śpiewem po wirażach jego umysłu.. Wokół szumiały drzewa, pięły się wonne winorośle, przemawiające do widza głosem pasyjnego „Te Deum” . Zdało się, że te efemeryczne pejzaże sklepienia, drobiazgowo cyzelowane manierycznym dłutem, tworzyły kompozycje raczej muzyczne niż rzeźbiarskie.   Gdzieś z poza rdzawych tygrysich głów, zamykających wyrafinowaną mozaikę, przedzierały się hieroglificzne sentencje. Jedne przez drugie przemakały zimnymi kroplami deszczówki , sączącej się grubymi niczym wąż boa rynnami.

Hurl właściwie nie zauważył, gdy z nocnego nieba popłynęły cienkie strużki mglistego dżdżu. Szedł  wolno delektując się artyzmem oglądanej sztuki. . Każda płaskorzeźba łączyła się z następną, nie bezpośrednio , lecz poprzez symbolikę kwiecia, atmosferę lub subtelny wyraz twarzy trwających nań postaci. Gdzieś między zwróconymi na wschód, kanciastymi postaciami pobrzmiewał motyw arkadyjski, przyćmiony cieniem obłych kształtów śnieżnobiałych ptaków. Wyrywając się z gardzieli łuskowatych stworów, szarpały się i wiły w tanecznym locie  pomiędzy ziemią a niebem. Dłuto religijnego artysty zdawało się podkreślać motyw pierwotnej pasji i chwiejnych aspiracji homo sapiens. Jakby wciąż niezaspokojony, eklektyczny umysł twórcy pragnął rozwikłać zagadkę istnienia człowieka – istoty zawieszonej w sferze pomiędzy światem zwierząt a boskim. Stworzenia, w którym dwie te natury zmagały się w odwiecznym konflikcie, by na wyższym poziomie istnienia uzyskać uniwersalną jedność. Tak właśnie, jak poszczególne fragmenty reliefów razem,  ukazywać miały oświeconym wieloaspektowy obraz wszechrzeczy. Całokształt, uwidaczniający się stopniowo, acz smakowicie, pieścił zmysły harmonią i wytwornością mitologizowanej rzeczywistości.

Hurl przypomniał sobie o swoim zadaniu, gdy złowrogie warknięcie wyrwało go z potoku myśli. Za nim, w odległości paruset  metrów, czaiła się zmoknięta szarugą postać. Zamarł w bezruchu przecinając płazem pałasza zatęchłe wilgotne, powietrze. Kiedy nagły powiew wiatru, niemal teatralnym gestem, rozwiał mlecznobiałą mgłę , Hurl dojrzał ponownie potwora z pradawnych legend. W półmroku rozmytych księżycową poświatą baszt  przypominał  on pokracznego gargulca, chybocącego się w ciernistych krzewach..  Po chwili, gdy  pojawił się na  dziedzińcu, można było wyraźniej dostrzec  monstrualne, pokryte łuską ciało i rubinowe, osadzone blisko siebie, demoniczne ślepia. Przeciwników dzieliła  przepastna szerokość zamkowego placu. Hurl dopiero teraz ujrzał wyraźnie jak zimne krople deszczu transformowały pustynię w bagnistą dolinę, spowitą cierpkim odorem śmierci. Kraina przemieniała się na jego oczach, z każdym pomrukiem, spływającej posoką rzeki

Stwór spojrzał pogardliwie na wojownika . Następnie  powiódł wzrokiem po otaczającym go pobojowisku, jakby szacując ilu szaleńców szukających przygód w krainie mroku, straciło tu swe cenne życie. Hurl stał z obnażonym mieczem gotów do walki, gdy przeszył go przeciągły jęk stwora.  Potwór ozwał się jeszcze dwa razy a potem, rozdziawiając groteskowo pełną kłów paszczękę, ruszył do ataku.. Bestia doskoczyła niezgrabnie do najemnika i jęła , w dzikim szale, uderzać go na oślep potężnymi łapami. Wojownik, próbując utrzymać odpowiedni dystans, cofnął się dwa kroki . Czując budzący się w nim zew walki uniósł oręż nad głowę, gotując się do zadania druzgocącego ciosu. Jednak potwór odskoczył , a klinga ze świstem przecięła tylko powłóczystą szarość powietrza. Hurl, nie tracąc animuszu, energicznie kopnął kolano stwora i powalając go , naparł nań raz jeszcze. Monstrum, w dzikich jękach, jęło konwulsyjnie wić się u stóp wojownika, poprzez ryk dając upust swojemu gniewowi . Hurl wyrwał miecz z cielska potwora i zamierzał się do następnego ciosu, gdy poczuł za sobą zimny oddech. Obrócił się natychmiast  klnąc w przerażeniu. Za nim dyszała kolejna, mroczna stwora. Wyglądała jak nadnaturalnej wielkości owad – drapieżna , bezwzględna modliszka. Najemnik dojrzał kątem oka, że człekokształtny przeciwnik, miotając się wściekle, zniknął gdzieś wśród ruin zamku. Spojrzał na gotującego się do walki owada i biegiem ruszył w kierunku wieży. Nie oglądał się za siebie. Zdyszany dotarł do drzwi i niemal wyrywając spróchniałą futrynę,  wpadł do środka. Wewnątrz panował półmrok. Pnące się niczym dzikie wino, kręte schody drążyły cylindryczną pustkę . Poniżej rozchełstanych wysoko okien, spały sponiewierane wiatrem alchemiczne naczynia. Spoczywały tuż obok ofiarniczego stołu: rozklekotanego, wspartego na obłym murku z nie wypalanej cegły Wydawało się, że niegdyś było to miejsce magii i pradawnych rytuałów. Teraz, po wielu wiekach, osierocona  pośród ruin, wieża zasnęła poczuciem niemocy.

 

Hurl  schował się za załomem stromych schodów . Wyczekiwał chwili , gdy uśpione wnętrze  rozgorzeje na nowo bitewnym szałem. Czuł się zmęczony. Na pewno był już środek nocy, a czas naglił. Jego powieki same zamykały się  sennością nie dającą się już opanować. Zdawało mu się, że ściany zaklęsły się w przestworze pomiędzy nim, a leżącymi wokół  alchemicznymi czarami . Nagle dostrzegł, jak  ceglaste powierzchnie przeradzają się w feretyczną układankę, niematerialną, kulistą ,  turtlającą się samoistnie w jego stronę   Raz po raz wydostawała się zeń na poły człowiecza  twarz – maska, dusząca się niewypowiedzianym lękiem. Poznał , iż była to jego podobizna. Oszołomiony nie mógł oderwać od niej oczu. Wystarczyło jednak, że zmienił kąt patrzenia, a tumult rozgniecionych masek wpisanych w marmurowe sklepienie, rozlał się swawolnym toccato po zakamarkach jego umysłu.

Sapnął niczym zwierz, walcząc ze swymi omamami. 

 

Drzwi drgnęły , jakby uderzone nagłym podmuchem wiatru. Ich złowieszczy klekot poniósł się echem po kamiennych ścianach wieży. Hurl  napiął mięśnie ramion prowadząc klingę miecza do prawego barku. Przygotował się na najgorsze . Walczył z uczuciem trwogi, która próbowała pochwycić go w swe zimne ramiona. Począł w myślach modlić się do prastarych bogów. Znał ich  z legend i mitów ludów, które odwiedzał podczas swych licznych wojaży. Cichym głosem jął wypowiadać proste formuły modlitewne wzywając, na wszelki wypadek, wszelkie bóstwa, których imiona pamiętał. Jego inwokacje przerwał jednak potworny   huk spadający kamieni. Zakratowane okno, mieszczące się  w górnych partiach budowli, zostało nieziemską siłą wyrwane i z jękiem opadło na granitowe schody. Deszcz kamieni zatrząsł posadami budynku, a  strugi księżycowego światła rozświetliły, usłane  lawiną gruzu, wnętrze. Hurl podniósł wzrok. U szczytu wieży , przypominającej teraz  wulkaniczny krater, siedział insektoidalny stwór. Patrzył nań tępym wzrokiem, raz po raz czesząc włóknistymi skrzydłami  zduszone kurzem powietrze.

 

Na moment  wnętrze wypełniło się,  nieprzeniknionymi  dla ludzkiego oka,  oparami pyłu. . Wtedy stwór zaatakował. Wzbił się , rozpostarł skrzydła  i runął ku wojownikowi. Hurl przeskoczył na pierwsze stopnie spękanych schodów . Widząc furie potwora, mocniej zacisnął zsiniałe palce na rękojeści miecza. Zaczekał na odpowiedni moment i zataczając pałaszem  parokrotnie nad głową, przeciął chitynowy pancerz stwora. Następnie odbił się od ściany i skoczył, by ostatecznym cięciem  zakończyć śmiertelną rozgrywkę.

 

Przez niedomknięte podwoje , posępny cień patrzył na rozgrywającą się we wnętrzu wieży scenę . Widział , jak  rozwścieczony najemnik masakruje, kolejnym rąbnięciem miecza , zastygłe w posoce ciało potwora. Cień poruszył się niespokojnie , a jego rubinowe ślepia zapłonęły gniewem. W dzikim szale rzucił się w kierunku wieży. Wdarł się do środka skowycząc i atakując wojownika garściami kamieni. Nie mogąc czynić uników , Hurl  padł na ziemię, ostatkiem sił ciskając  miecz w  przeciwnika. Oręż zawirował wściekle.  Nim potwór  zdążył zareagować,  ostrze  przebiło jego łuskowaty korpus

 

  Hurl wstał otrzepując z siebie pył i zanosząc się od kaszlu .W jego umyśle świtała myśl o odnalezieniu Jezabel. Przedarł się przez walające się wszędzie odłamki muru i stanął na dziedzińcu. W umyśle słyszał tylko monotonny rytm własnego serca, gdy biegł szukając wejścia do jedynej baszty, która prężyła  się wciąż  ponad ruinami zamku. Wnętrze pochłonęło go przepastnym korytarzem, by następnie prowadzić meandrycznie od jednej do drugiej komnaty. Pustej...Przebył rozległe zakamarki parokrotnie, aż przypominając sobie o ograniczonym czasie. Wybiegł na powrót z budynku. Nerwowo omiótł wzrokiem otaczający go plac, by zadumać się znów nad reliefami.  Przemknęły po nich pajęczyny wątłych stróżek ciepłego deszczu; które zastygały tkliwą rosą na kamienistej ziemi. Z każdą kroplą płaskorzeźba ewoluowała ku gładkiej powierzchni granitowej skały. W końcu miast wcześniejszych barwnych scen na płaskiej tafli pojawił się nakreślony niezdarnie napis:” Opuszczenie”. Hurl miał już dość tego miejsca, nie wiedział gdzie znaleźć Jezabel, ani co począć. Zaczął wątpić, że córka Taleyranda naprawdę tam kiedyś  była. Przeklął sam siebie : ”Nikt nie może po prostu zabrać człowieka ze szponów śmierci”.

Podniósł wzrok ponad mury i na najwyższej z okalającej go skał ujrzał świetlistą postać. Hurl przystanął przy jednej z urwistych skałek przygniecionych do twierdzy własnym ciężarem. Starał się ukryć przed wzrokiem nieznajomego., jednocześnie mogąc go bez trudu obserwować. Mężczyzna stał nieruchomo. Był wysoki, potężnie zbudowany, siwy, ubrany w białą togę  starożytnych Rzymian. Niełatwo dojrzeć było jego twarz, jednak bił odeń blask boskiego majestatu. Tak jakby  noc,  mgła czy wiatr nie istniały obok niego. Hurl odczytał z jego oczu zmęczenie i troskę, a duma nieposkromionych myśli wyrywała się z jego oblicza. Hurl wychylił się zza skały by dostrzec coś więcej i wtedy spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały się. Spotkała się samotność z opuszczeniem, pragnienie z wyczekiwaniem. Mężczyzna skinął na Hurla i wskazał palcem wyciągniętej ręki na napis wyryty na skale. Hurl odczytał go poruszając w zamyśleniu wargami: „ Przyjdź do mnie”

Najemnik odwrócił się lecz tym razem nie dojrzał mężczyzny. Zakołysał się na śpiących nogach szukając wzrokiem swego konia. „Ah być już daleko stąd, przeklęty Talleyrand i jego córka.” Wałach krążył niespokojnie prychając i wyczekując swego pana. Hurl poklepał go po szyi i sadowiąc się w siodle poprawił splątane wodze. Ruszył swobodnym kłusem wzdłuż doliny,  starając przypomnieć sobie drogę , którą tu przybył. Koń szedł równym truchtem, jakby świadomy senności swego jeźdźca szukając właściwej trasy. Nagle zatrzymał się drepcząc w miejscu i prychając znacząco. – O co chodzi? – Hurl dopiero teraz zauważył ciemną postać, jeszcze jednego jeźdźca silącego się przebyć stromym trawersem przeciwległą grań. „ Jeszcze jeden sługa ciemności” . Hurl cmoknął na konia i wyciągniętym kłusem, klucząc między urwiskami pognał na spotkanie z dżokejem. Ten, łypnąwszy ukradkiem w stronę najemnika, szarpnął się na siodle  . Jego wierzchowiec jednak zatopiwszy kopyta w podmokłym terenie, graniczącym z górską otchłanią, szedł wolniej niż kiedykolwiek. Jeździec daremnie muskał go szpicrutą, klął i szarpał za wodze. Wkrótce posłyszał  tętent gniadego wałacha. Następną rzeczą jaką pamiętał było ostrze przebijające jego bark i twarde kamienie na które upadł strącony z końskiego grzbietu.

Talleyrand , na pomoc! Już świta! Nie zostawiaj mnie tu”

-4-

 

Talleyrand siedział w niewielkim pokoju urządzonym  skromnie acz gustownie . Prócz stołu, był jeszcze niewielki sekretarzyk i spoczywające w rogu posłanie, oświetlone białym prostokątem światła przedzierającego się przez okiennice. Tuż obok Talleyranda siedziało jeszcze trzech mnichów. Łyknął gęstego, gronowego wina i spojrzał wyczekująco na pozostałych.

-         Nie ciekawa sprawa ojczulku Talleyrand. Doprawdy nieciekawa- skwitował spojrzenie korpulentny zakonnik

-         Nie moja wina. Każdy ponosi ryzyko za siebie, tak ustaliliśmy.

-         Ryzyko to ryzyko, każdy rozumie, ale sprawa jest poważniejsza. Jeżeli Cleofas opowie o wszystkim temu ...Hy..

-         Hurlowi

-         Tak..Hurlowi. Wtedy koniec naszej zabawy. A i na tym się nie skończy, raczej nie muszę wspominać o poważniejszych konsekwencjach.

Tallyerand wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Wlepił wzrok w podłogę, jakby nie mogąc patrzeć na współbraci.

-         Dotychczas wszystko zawsze się udawało. Ten Hurl to jeden z najlepszych zawodników, gdyby nie Cleofas, może ujrzelibyśmy jak walczy z innymi potworami.

-         Czas się kończył- rzucił cierpko najwyższy z braci wyczekując reakcji Talleyranda.

-         Fakt. Może już czas zakończyć grę.. na zawsze..

W odpowiedzi usłyszał mrukliwy protest. Bracia poczęli jeden przez drugiego szukać wyjścia z zaistniałej sytuacji.

-         Mówię poważnie. Tam się działo coś dziwnego, Hurl nie znalazł dziewczyny i był tam ktoś jeszcze. Ktoś, kto nie pozwolił byśmy go ujrzeli w pełnej krasie.  To zły znak.- widząc niewyraźne miny współrozmówców dodał – Pójdę dziś w nocy do karczmy. Jestem pewien, że tam ich znajdę. Może zdołam wydostać Cleofasa, jeżeli umknęli z doliny przez brzaskiem.

-         A jeżeli nie?

-         Jeżeli nie bracie, to niech miłościwy Bóg ma nas w swojej opiece.

   .-5-

Cleofas obudził się w karczmie. Było  gwarno, jakby znajomo jednak czuł się tam jak we śnie. Bark przywoływał jego świadomość tępym, jednostajnym bólem. Siedział na niewygodnym zydlu przy brudnym stole. Przed nim stał kufel spienionego piwa.

-         Pij nieboraku- ozwał się głos obok niego. Wzdrygnął się rozpoznawszy Hurla.

-         Nie. Na Niebiosa...!

-         Tak źle wyglądam? Pij braciszku i mów skąd znasz Talleyranda. Ten nicpoń wysłał mnie na pewną śmierć  a ja dałem się nabrać na jego bajeczkę o kochanej córce. No gadaj, nuże co on do mnie ma? Uwiodłem mu siostrę, żonę, kochankę? Zabiłem brata, ukradłem konia? O co mu chodzi?

-         Ojciec Talleyrand...- bąknął Cleofas zakrywając dłońmi twarz

-         Może ja opowiem.- przed nimi jak z pod ziemi pojawił się Talleyrand. Twarz miał mroczną, oczy zmęczone. Podstawił sobie zydel i dosiadł się do stołu

-         Ojcze, uratuje mnie, błagam!

-         Milcz! Bo własnoręcznie cię zamorduję.

-         Wszyscy się uspokoić! Ale już- Huknął Hurl  uderzając pięścią w stół- jakby nie ja to ten głupiec zostałby w Dolinie i już nigdy z niej nie wyszedł, więc może z łaski swojej opowiecie mi dlaczego mnie chcieliście tam zostawić? Tylko nie każ mi wierzyć w tą bajeczkę o nawiedzonej córce.

Talleyrand skrzywił się poczym, dla dodania sobie odwagi, łyknął ciepławego piwa-  Jestem opatem klasztoru w hrabstwie Gsllowey. Niedługo po tym jak objąłem to stanowisko, zacząłem interesować się światem duchów. Wśród mieszkańców bowiem, wielu opowiadało, że ta kraina jest miejscem gdzie przenikają się dwa światy. Boski i ludzki. Tylko pomyśl, dwa równoległe światy, dzieląca nie bariera, która w pewnych miejscach jest tak krucha, że przy odrobinie szczęścia można ją przekroczyć. Myliłby się ktoś, kto uznałby to za sposób na nieśmiertelność. Niestety nasz miłosierny Bóg kogo powoła do siebie tego już nie odda temu światu. Wkrótce odkryliśmy, że możemy przebywać w świecie zmarłych tylko w nocy, aż do brzasku. Ktoś przekraczający barierę trafia do tej karczmy- postukał palcem w stół- tylko tutaj jest bezpieczny. W karczmie nie obowiązuje reguła brzasku. Ja i kilku wtajemniczonych mnichów postanowiliśmy zbadać tą krainę zaświatów. Dla lepszego poznania samych siebie, ale i też ,nie ukrywajmy, dla rozrywki. Tak panie Hurl, nie jesteśmy już młodzi, a tutaj wiek nie ma znaczenia. Wszyscy jesteśmy w pełni sił witalnych..

-         A więc nie ma piekła ani nieba?

-         Ależ jest! To tylko Nuit. Dusze, które nie mogą dostąpić Nieba snują się po tej przestrzeni. Przez wieczność, dopóki Bóg, jeżeli zechce, powie im „Przyjdźcie do mnie”  Dusze te włóczą się po niebycie, po przestrzeni w której  niby w soczewce skupiają się ich dawne doświadczenia, ich myśli, marzenia zachcianki. Wszystko to miesza się  ze sobą i ciągle na nowo ożywa, tworząc nieprzerwaną pętle. Dusza taka pogrążona jest sama w sobie w swojej przeszłości i odczuciach, nie wyczuwa  żadnej obcej emanacji.

-         Są jak we śnie- burknął Hurl

-         Właśnie. Postanowiliśmy nieco rozerwać się.- Talleyrand wyszczerzył zęby do najemnika-  wymyśliliśmy pewną grę. Opiera się na założeniu, że jeżeli człowiek, żywy przenosi się do Nuit może rozmawiać bez przeszkód ze zmarłymi, a ci go nie rozpoznają. Ja byłem pomysłodawcą i narratorem. Scenariusz zawsze był ten sam. Przychodziłem do karczmy, wysyłałem gońca z wiadomością, że mam pracę dla odważnego najemnika.  Wkrótce pojawiał się chętny, opowiadałem mu ciekawą bajkę o tym jak w krainie śmierci, złe duchy trzymają uwięzioną moją córkę. Później najemnik wyruszał w drogę. Doprowadzałem go do pewnego miejsca i pozwalałem mu wyobrazić sobie wszystko tak jak chciał. Ja , Cleofas wraz z braćmi byliśmy tylko obserwatorami. Oczywiście nie muszę ci wyjaśniać, że to bardzo ciekawa rozgrywka. Najemnik sam wymyśla sobie przeciwników, przed nim pojawia się to czego boi się najbardziej. Następnie znajduje księżniczkę i żyję z nią długo i szczęśliwie. Oczywiście wtedy pozbawiony jest możliwości dostąpienia bram Nieba, ale któż z najemników tego by właśnie chciał? Oczywiście czasami przegrywali. Przeważnie Ci, którzy nie wierzyli we własne siły. Biedni głupcy. .

 Hurl od paru minut nie słuchał już wywodu Talleyranda, bezsił opadł na zydel i mamrotał coś bez związku. Wreszcie spojrzał na mnicha:

-         A więc ja nie żyje?

-         Tak mój drogi Hurl, jesteś zimnym trupem! Dawno Cię pochowali i już nikt o tobie nie pamięta- Talleyrand zaniósł się szyderczym śmiechem

-         Muszę stwierdzić, że byłeś ciekawym przypadkiem. Nie wiem dlaczego nie znalazłeś dziewczyny. Ale to już twój pech! Zepsułeś nam  zabawę , więc ja uprzykrzę Ci życie tutaj. Ciekawe jak świadomy tego co Ci powiedziałem będziesz tu żył przez wieczność? Ha!Miłego dnia Hurl, jeżeli komuś o tym rozpowiesz, wiedz ,że skazujesz go na podobne męczarnie.

Hurl uśmiechnął się krzywo. Wstał od stołu mijając siedzących mnichów:

-  Muszę was zmartwić. Mam przeczucie, że długo tutaj nie zabawie. W przeciwieństwie do was braciszkowie kochani. Nie wiedziałem, że nie żyje, ale ta sztuczka z tworzeniem wszystkiego za pomocą myśli, bardzo mi się podobała. Doszedłem do tego dużo wcześniej niż mi o tym powiedziałeś szanowny ojczulku Talleyrand. Dlatego koń Cleofasa nie mógł spokojnie galopować, gdy przede mną uciekał. Po prostu stwierdziłem, że bagniste podłoże zatrzymałoby go na dłużej.. Później nie mogłem znaleźć drogi powrotnej, więc pomyślałem, że miło by było „wyczarować” sobie karczmę. Eh! Mam dla was złą wiadomość: to nie jest prawdziwy zajazd, który oferuje przejście między światami. O ! nie spieszcie się już dawno wstał nowy dzień.....

-6-

 

. A ów człowiek drżał w samotności -
Noc powoli mijała, a on ciągle siedział na skale.

I odwrócił ów człowiek swoją uwagę od niebios,
I poglądał na posępną rzekę Zairę,
I na jej żółte upiorne wody,
I na blade legiony nenufarów.
I przysłuchiwał się westchnieniom nenufarów,
I szmerowi, co spośród nich się wydobywał
,

Edgar .Alan .Poe

                                    

Gniady wałach sam odnalazł drogę. Jeździec siedział lekko kołysząc się w siodle. Przywitał go Mędrzec siedzący na skale. Uśmiechnął się . Spojrzał na skalną tablice, gdzie niegdyś widniały reliefy. Wiedział już jaki ujrzy tam napis.

 

 

M.K

1