Wyprawa do Area 51, lipiec '99

99.07.02

[...]

Tak wiec, kiedy wyruszalem z osiedla Vikasa w Mountain View bylo juz cos kolo 16-tej... Na szczescie od wjazdu na autostrade 237 dzielilo mnie tylko kilka skrzyzowan. Potem trzeba bylo zjechac na autostrade 680 na polnoc, potem 580 na wschod (te mialy byc podobno potwornie zakorkowane, jednak nie bylo az tak zle - jedyny problem gdzies na trasie wynikal z tego, ze doszlo tam do dosc powaznego karambolu, co zablokowalo lewy pas autostrady), pozniej 205, az w koncu trasa 120 przejechac caly Park Narodowy Yosemite, by na krotko przed granica z Nevada, przy miejscowosci Benton zjechac na szose nr 6, ktora laczy sie kawalek dalej ze slawna "Pozaziemska szosa 375" prowadzaca juz do Rachel i drogi Groom Lake Road - do Area 51.
Dzieki temu, ze zrobilem maly skrot miedzy 680 a 580, mianowicie pojechalem trasa nr 84, przejezdzalem przez przepiekna miejscowosc Livermore slynaca z wyrobu win (to juz winnicowe okolice polnocnej Kaliforni) i wyrozniajaca sie eleganckimi kafejkami, winiarniami oraz galeriami sztuki...

Gdzies przed Yosemite, bodajze w Chinese Camp, kiedy zobaczylem duza tablice z napisem "ostatnia stacja benzynowa", pomny na przestroge J-P aby wjezdzajac do Yosemite miec mozliwie pelny bak, postanowilem oczywiscie zatankowac. Okazalo sie jednak, ze nie maja tam benzyny "premiowej" 92 a tylko 87, za ktora zdzieraja jak za "premiowa". Facet w stroju country prowadzacy stacje benzynowa mial jakas dziwna twarz, a moze z oczu zle mu patrzylo - gdybym spotkal go w Polsce, pomyslalbym "UB-ek, albo ma UB-eka w rodzinie" he he. Kiedy juz zatankowalem, na tablicy z wielkim napisem "ostatnia stacja benzynowa" zobaczylem drugi napis bardzo malymi literami: "na przestrzeni 15 mil"...

Do granicy parku Yosemite dotarlem, kiedy zaczynalo sie sciemniac. Bilet wprawdzie jest dosc drogi ale na szczescie wazny na tydzien z mozliwoscia opuszczania terenu parku i powtornego wjazdu. Podobno Yosemite mozna przejechac w trzy kwadranse. He he to chyba wersja najbardziej optymistyczna, pod warunkiem, ze jedziemy sami, nie ma turystow, a poza tym trzeba miec zylke rajdowa he he... Mialem malego pecha - zboczylem na skutek kiepskiego oznakowania z trasy 120, co kosztowalo mnie kilkadziesiat minut, ale nie zaluje, gdyz widzialem fantastyczne rzeczy...
Kiedy jednak wrocilem na wlasciwa droge bylo juz ciemno, a byl to w zasadzie dopiero prawie poczatek jazdy przez Park. He he jechalo sie gladko i sympatycznie. No prawie. Przez spory kawalek trasy siedzial mi na ogonie jakis ****** w mercedesie kombi z wlaczonymi chyba wszystkimi swiatlami jakie mial zamontowane. W koncu wkurzylem sie i przy pierwszej okazji zjechalem na pobocze aby mogl mnie wyprzedzic. Wtedy jednak oczywiscie zaczal wlec sie niemilosciernie wiec wkrotce ja musialem go wyprzedzic i znow znosic to, ze oslepial mnie jak tylko mogl... Ech... pan Edzio z "Zagubionej autostrady" dalby temu ********* popalic he he... Niemniej jechalo sie fajnie. Gdybym wczesniej mial mozliwosc zobaczenia tej trasy w dzien, he he chyba nigdy bym sie nie odwazyl na taka jazde...
Ogolnie jazda noca przez gory Yosemite to najlepsze klimaty rodem z "Twin Peaks" lamane przez "XFiles". Brakowalo tylko naglego snopu silnego swiatla z gory he he... W koncu dotarlem do wschodniej bramy parku i potem he he znow sie - na szczescie - zgubilem. Otoz trasa 120 na wschod od Parku Yosemite pokrywa sie na odcinku chyba 5 mil z szosa 375. No i ja na szczescie przegapilem koniec tego odcinka. Na szczescie, gdyz jak sie okazalo w drodze powrotnej, odcinek trasy 120, ktorego uniknalem, jest tak "atrakcyjny", ze he he moze bym sie wtedy w nocy na nim nie zabil, ale raczej na pewno bym sie rozbil he he... Kiedy zorientowalem sie, ze jade do miasteczka Bishop, stwierdzilem, iz to nawet dobrze, gdyz raz, ze nie wiadomo jak wyglada tamten odcinek trasy 120, a poza tym Bishop - w przeciwienstwie do zupelnie zabitej dechami dziury Benton - kojarzyl mi sie z dobra baza noclegowa. Do tego kilkupasmowa szosa 375 pozwala na komfortowa jazde z predkocia 90-95 mil/h, tak, ze dotarlem do Bishop jakies pol godziny przed polnoca. "Motel 6", mimo astronomicznej ceny noclegu byl pelny. Po kilku minutach znalazlem motelik o dosc przyjemnie brzmiacej nazwie "Sunrise Motel", gdzie cena noclegu byla minimalnie mniej astronomiczna niz w "Motel 6", ale za to byl wolny pokoj. Standard okazal sie byc nieco nizszy, do tego dosc podejrzany wydal mi sie styl wystroju mojego "apartamentu" he he. Natomiast sam nieswiezy zapach jest czyms zupelnie zwyczajnym w tej klasy motelach...
 

99.07.03

Na krotko przed 11-ta wyruszylem z Bishop - trasa nr 6 na wschod. Kiedy licznik pokazywal, iz przejechalem ok 350 mil zobaczylem "magiczna" tablice "Welcome to Nevada". W sympatycznym miasteczku Tonopah zatankowalem "premiowym" - tym razem - "Chevronem" i ruszylem w dalsza trase. Chyba 5 mil za miastem, na poboczu, zobaczyc mozna makiete pocisku rakietowego oraz tablice informujaca, iz w okolicy znajduje sie nalezacy do Departamentu Energii poligon "Tonopah Test Range".
Obok miejscowosci Warm Springs zmienilem trase z 6 na legendarna 375 i dosc szybko zobaczylem tablice informujaca iz do Rachel zostalo 20 mil, a chwile pozniej kolejna - mowiaca o przekroczeniu granicy slawetnego (z uwagi na Area 51) Hrabstwa Lincoln.
Kawalek przed Rachel ze zdziwieniem zobaczylem porzucony, lezacy na dachu wsrod kaktusow, ok. 20 metrow od prostej drogi samochod typu SUV (Sport-Utility Vehicle czyli skrzyzowanie minibusa z samochodem terenowym). Rzecz dziwna - samochod wygladal na nowy, mial otwarte drzwi no i nie bylo w okolicy zupelnie nikogo... Przed samym Rachel zatrzymalem sie by zrobic zdjecie charakterystycznej tablicy "Pozaziemska Szosa Nevada 375". Rachel to dwie, oddalone od siebie o kilkaset metrow, grupy przyczep i kontenerow. Kiedys mieszkali tam gornicy pracujacy w nalezacej do Union Carbide pobliskiej kopalni. Ta jednak jest juz zamknieta a jedynym zrodlem utrzymania mieszkancow osady wydaje sie byc ruch turystyczny zwiazany z Area 51. Pierwsza (jesli przyjezdza sie od polnocy - tak jak ja) z grup przyczep i kontenerow to legendarny przybytek o nazwie "Little A'Le'Inn" czyli restauracja, knajpa, sklep z pamiatkami i oparty o kontenerowe domki motel. Druga grupa to wlasciwa osada, gdzie mieszkaja miejscowi. Miesci sie tam tez tzw. "Osrodek Badan Obszaru 51"...
Zaparkowalem przy knajpie, zrobilem kilka zdjec i juz mialem wejsc do srodka aby posilic sie i napic zimnego Budweisera (niestety jesli chodzi o piwo to maja tam chyba tylko amerykanskie wyroby piwopodobne), kiedy nadlecial ratowniczy - jak sie okazalo - helikopter. Pozniej dowiedzialem sie, ze facet, ktorego zabral, to wlasnie feralny kierowca tego SUV...
W Rachel zmienilo sie nieco od czasu, kiedy David Darlington pisal swoja ksiazke. Kosmita na szyldzie ma juz calkiem sympatyczna twarz, a obok szyldu nie ma juz stylizowanej makiety "latajacego talerza"... Poza tym... Knajpa wyglada w srodku zupelnie inaczej, niz pokazano to w "XFiles" - przede wszystkim nie jest tak duza. W srodku bylo zaledwie kilka osob. Przy stole bilardowym leniwie uderzala w kule Blond-Kowbojka w nieprzyzwoicie krotkich szortach i czerwonych kowbojkach po kolana. Przy barze siedzial i leniwie palil papierosa facet, ktorego dosc szybko - biorac pod uwage moja pamiec wzrokowa he he - rozpoznalem jako Joe Travisa - wlasciciela knajpy. He he, Nevada jest znacznie normalniejszym stanem niz Kalifornia i tam wlascicielowi wolno palic we wlasnej knajpie... Joe Travis to pochodzacy bodajze z Kentucky twardy "klerofaszysta" o kowbojskiej duszy i czerwonej od gorzalki ("ogorzalej od slonca i wiatru" jak czyta sie czesto w tzw. literaturze mlodziezowej) twarzy. Zamowilem sok grapefruitowy, piwo oraz kanapke z kurczakiem z grilla z frytkami. Wychylilem trzymana drzaca reka szklanke soku, potem lyknalem piwka i czekajac na jedzonko wdalem sie w rozmowe z Joe. Zaczalem od tego, iz poprosilem go o autograf przy jego zdjeciu w moim egzemplarzu "Area 51" Darlingtona. Pogadalismy troche. Sklamalem, iz "Stany sa najbardziej wolnym na swiecie krajem", na co Joe zauwazyl trzezwo, iz "jeszcze, na razie". Na co ja stwierdzilem, iz wiem, co ma na mysli i, ze bardzo wielu ludzi ciezko pracuje aby te sytuacje zmienic... Spytalem czy Ambasador wciaz jest w okolicy, na co Joe, ze nie widzial juz Merlyna od kilku lat, ze pewnie wrocil do domu - tu zrobil porozumiewawcza mine i wzrokiem wskazal na sufit sugerujac, iz ten dom jest w ukladzie gwiazdy Alfa Draconi, jak podawal sam "Ambasador Merlyn Merlin II"...

Powiedzialem mu, ze bardzo podoba mi sie wystroj knajpy a takze imponuje mi sposob, w jaki oni potrafia zarabiac pieniadze na pamiatkach, czego my w Europie, takze w moim Kraju, musimy sie jeszcze ciagle uczyc...

Podoba mi sie takze to, ze w "Little A'Le'Inn" wystarczy zostawic wypisane pocztowki wraz z pieniedzmi na oplate pocztowa, a reszte robi juz sama poczta. Nie trzeba martwic sie o znaczki, ani o szukanie skrzynki pocztowej... Stoisko z pamiatkami oferuje wszystko co tylko mozna sobie wymarzyc, a obok, na stoisku z literatura, wsrod rozmaitego chlamu czy propagandy New Age, zdarzaja sie takie perelki jak calkiem powazna ksiazka Williama Coopera pt. "Behold a Pale Horse"...

Na scianach "Little A'Le'Inn" zobaczyc mozna - obok rozmaitych podobizn kosmitow itp. - mnostwo zdjec pamiatkowych z dedykacjami od slawnych UFO-logow, pilotow sil powietrznych itd. oraz m.in. rozmaite tabliczki z napisami, o ktorych czytalem u Darlingtona, jak np. ta "Dziekuje za wsztrzymanie oddechu kiedy pale" czy tez "W naszym miescie nie ma nawet miejscowego pijaka. My tu wszyscy bierzemy zakrety" - to z czasow Union Carbide oczywiscie, podobnie jak wraki roznych pojazdow na zewnatrz... Przy barze zobaczyc mozna takze duza kolekcje naklejek na zderzaki - w zdecydowanej wiekszosci o konserwatywnej wymowie, choc niektore z nich o nieco niecenzuralnej tresci he he... Najbardziej zwykla a jednoczesnie zupelnie kulturalna zawierala banalne dla kazdego UPioRa haslo: "Nie kradnij. Rzad nienawidzi konkurencji"...

W knajpie przybywalo ludzi, przy barze toczyly sie rozmowy o polityce i broni palnej. Posililem sie i zameldowalem w "motelu". Dostalem pokoj w kontenerze z trzema sypialniami, dwiema lazienkami oraz salonem i jak sie okazalo w jednej sypialni z lazienka zatrzymala sie Blond-Kowbojka a ja bede musial dzielic lazienke z jakimis typami. Facetka powiedziala mi, ze nie bede dzielil lazienki z Blond-Kowbojka, tonem jakby uspokajajacym. He he w nocy zrozumialem iz mimo wszystko wolalbym dzielic lazienke z kowbojka - po halasach trudno bylo poznac, czy moimi "sasiadami" jest para hateroseksualna, czy tez moze raczej sa to ci dwaj sodomici, ktorych spotkalem w knajpie a pozniej pod Skrzynka Na Listy...
Pod legendarna Skrzynke najpierw pojechalem sam po krotkim odpoczynku. Korzystajac ze swiatla dziennego postanowilem zrobic rekonesans i zdjecia. Niestety sama Skrzynka stracila juz nieco swoj urok, gdyz - jak poinformowal mnie Joe - wlasciciel pomalowal ja na bialo. A biala skrzynka na pustyni to juz nie to, co czarna skrzynka na pustyni he he.
Potem odnalazlem Groom Lake Road, ktora okazala sie miec tak fatalna "nawierzchnie" he he (to zwykla polna droga), ze zaniehalem glownego celu mojej wyprawy czyli zrobienia zdjec tablicy informujacej o granicy terenu bazy wojskowej i o tym, ze przekraczanie tej granicy jest surowo wzbronione i grozi smiercia przez zastrzelenie... Po okolo pol mili zdalem sobie sprawe, ze nie ma sensu dalej jechac, gdyz zwyczajnie zniszczylbym zawieszenie swego T-birda. "Wroce tu za kilka lat jak juz bede mial Hummera he he" - pomyslalem sobie. Dla tego chyba typu samochodow przeznaczony byl limit predkosci 45 mil/h, ktory w mojej sytuacji zakrawal raczej na ironie...
Jak sie pozniej okazalo dobrze zrobilem - aby zobaczyc slawna tablice trzeba przejechac okolo 13 mil... Wrocilem wiec do "Little A'Le'Inn" i, poniewaz robila sie juz pora wieczorna, skorzystalem z popularnej w okolicy Las Vegas instytucji bufetu czyli jedzenia do oporu za male pieniadze. W "Little A'Le'Inn" bufet organizowany jest w piatkowe i sobotnie wieczory. Goscie lokalu maja do wyboru kilka rodzajow mies, salatki, puree ziemniaczane, sosy, kukurydze, szpinak itp... Kiedy jadlem popijajac kolejna puszka Bud'a Light, przy barze panowala szampanska atmosfera - sam Joe gral na gitarze i spiewal znane przeboje country i rocka z epoki Elvisa a pomagali mu jednoczesnie tanczac i podrygujac Blond-Kowbojka z kolezanka oraz dwoch typow. Bylo bardzo wesolo i sympatycznie - taka atmosfera bardzo mi odpowiada he he...
Potem tamci wyszli na zewnatrz aby kontynuowac wyglupy przy muzyce plynacej z naglosnienia zamontowanego w czarnym Mustangu convertible Blond-Kowbojki, a ja zdecydowalem sie pojechac jeszcze raz pod Skrzynke. Cos mnie tam najwyrazniej ciagnelo he he...
Pod Skrzynka spedzilem w mroku jakis czas, po czym pomyslalem sobie, ze he he trzeba chyba wracac, bo jak tu sam tak bede siedzial, to naprawde cos moze przyleciec i mnie porwac... a co prawdopodobniejsze i juz calkiem serio, ktos po prostu moze przyjechac i zastrzelic mnie dla frajdy...
Wrocilem wiec do "Little A'Le'Inn", posiedzialem tam troche i wpisalem sie do pamiatkowej ksiegi gosci (jako adres podalem "Lancut, Poland") po czym zaczalem sie zastanawiac czy uzupelnic jeszcze poziom elektrolitow w organizmie, czy tez isc juz spac. Wtedy wlasnie weszla Blond-Kowbojka i po chwili spytala mnie czy wybieram sie z nimi pod Skrzynke. Stwierdzilem, ze wprawdzie wlasnie stamtad wrocilem, ale w towarzystwie moze byc sympatycznie - oczywiscie jade z nimi. Jeszcze nigdy nie jechalem 19 mil z predkoscia 65 mil na godzine siedzac z tylu kabrioletu he he ale na szczescie bylo wciaz - mimo wieczoru - tak cieple powietrze, ze ta przygoda nie odbila sie zadnym echem na stanie moich zatok he he. A siedzialem z tylu, gdyz na miejscu obok kowbojki siedzial miejscowy wesolek - jej kompan od Disco-Americano.
Na miejscu bylo juz kilka samochodow. Ich pasazerowie stojac lub siedzac patrzyli w niebo jakby naprawde wierzyli, ze specjalnie dla nich przeleci jakies UFO. Niebo bylo za to fantastyczne. Mimo delikatnej luny swiatel z Las Vegas widocznej nad pobliskimi gorkami, takiej ilosci gwiazd nie widzialem wiele razy w zyciu... Wdalem sie z Blond-Kowbojka w dyskusje na tematy religijno-ufologiczno-polityczno-teoriospiskowo-kosmologiczno-astronomiczno-filozoficzne i odkrylem, iz ta blondynka jest bardzo inteligentna i naprawde ciekawie sie z nia rozmawia. Wyglada na to, ze - niektore przynajmniej - Amerykanki maja dwie natury. Jedna to poza zupelnego luzu zapewniajaca latwosc porozumiewania sie oraz wesolego spedzania czasu, a druga - calkiem normalna. Innymi slowy "Amerykanska blondynka tez czlowiek" he he...
I tak sie calkiem sympatycznie rozmawialo ale nagle podszedl do nas miejscowy wesolek mowiac, ze jest narabany w trabe i chce, zeby zabrac go do domu. Trzeba wiec bylo wracac. I to nie zobaczywszy nawet jednego UFO... Pech to pech, nie ma co he he...
Kiedy zamykalem od wewnatrz drzwi od naszego kontenera, porozmawialem jeszcze przez chwile z Blond-Kowbojka, ktora juz bez czerwonych kowbojek, a za to w gustownie dobranych okularach (musiala zalozyc je do prowadzenia samochodu) wygladala juz calkiem jak czlowiek he he. Stwierdzila, ze pewnie spotkamy sie jeszcze przy sniadaniu no i poszlismy spac. He he, latwo powiedziec. Lozko bylo troche przyciasne a do tego wial taki wiatr (jak wiadomo na pustyniach Navady wieje zazwyczaj podobnie jak w Kieleckiem), ze caly kontener skrzypial jak poszycie zaglowca. Do tego bardzo szybko wrocili moi sasiedzi - najprawdopodobniej byli to jednak ci sodomici... Zastanawialem sie co robic nazajutrz. Pojechac do Reno i spedzic tam noc, czy moze zostac na noc w Yosemite, a moze po prostu wracac do domu tak aby w poniedzialek moc jeszcze odespac i odpoczac po tym wypoczynku...
 

99.07.04

Kiedy obudzilem sie przed siodma rano, stwierdzilem, iz jade po prostu trasa przez Yosemite do domu, zrobie po drodze postoje w ciekawych miejscach i zobaczymy co z tego wyniknie... Oczywiscie jesli mysle o dojechaniu do domu jeszcze tego samego dnia, trzeba wyjechac od razu nie czekajac na sniadanie. No i w ten sposob nie pozegnalem sie z Blond-Kowbojka... "Skoro byla z Las Vegas, taka mloda i miala Mustanga to musiala byc corka jakiegos tamtejszego milionera od kasyn" podsumowal pozniej Andrzej. Szkoda, ze nie wymienilismy sie adresami, bo w Las Vegas czlowiek bedzie pewnie jeszcze nie raz i moglby zalapac sie moze na jakas porzadna impreze he he...
Aby dotrzec do Tonopah, gdzie moglbym zatankowac, potrzebowalem jakies 5 galonow paliwa. W baku bylo okolo 6 (na skutek rekonesansu oraz wieczornej wizyty pod Skrzynka poprzedniego dnia) wiec stwierdzilem, ze raz sie zyje he he. Najwyzej jesli zabraknie mi benzyny to bedzie to pod samym miastem wiec nie ma problemu. Ekonomie jazdy zepsuly mi nieco przechodzace masowo o tej porze przez szose krowy, ale skonczylo sie pacyfistycznie i ekologicznie, ze sie tak wyraze - zadnej nie "upolowalem"... Pozwolilem nawet sobie na zatrzymanie sie pod "statuetka" z rakieta przed Tonopah w celu zrobienia zdjec, a kiedy dotarlem do miasteczka, w baku mialem jeszcze jakis 1 galon -jak na filmach z Jamesem Bondem, kiedy to bohater rozbraja w ostatniej chwili bombe a zatrzymany licznik wskazuje 007 sekund do wybuchu...
Pod Benton musialem zatrzymac sie na specjalnym punkcie kontrolnym (jak na przejsciu granicznym), gdzie pani w mundurze spytala mnie skad jade oraz czy nie przewoze jedzenia, roslin, zwierzat itp. Jestem pewien, ze nasi Rozumni tez z czasem wpadna na pomysl by postawic takie punkty kontrolne na przejsciach granicznych miedzy wojewodztwami, a z czasem - kto wie? - moze nawet miedzy powiatami po raz kolejny pokazujac swiatu, ze Polak potrafi "nawet lepiej"... Labuda juz kiedys skopiowala zachodni pomysl na zmniejszanie bezrobocia przez tworzenie "miejsc <pracy>" dla tzw. staczy skrzyzowaniowych. Tego zreszta nie rozumiem. Jesli taki stacz ma zapewnic to, ze jakis daltonista zatrzyma sie na skrzyzowaniu mimo tego, ze nie widzi czerwonego swiatla to dlaczego stacze maja ubiory w kolorze zblizonym do czerwonego i trzymaja w reku czerwone znaki "stop"... Logiki wyrokow wladzy lewicowej ludzki umysl jednak nie ogarnie...
Tak wiec mysle sobie, ile "miejsc <pracy>" mozna stworzyc przy takich punktach kontrolnych. No i do tego przy szyciu mundurow, produkcji budek i szlabanow. Nawet Telekomunikacja Polska SA powinna na tym skorzystac jesli tylko zdecyduje sie przyznac tym posterunkom telefony...
A przy przejsciach granicznych z wojewodztwem opolskim nalezaloby takze kontrolowac, czy nie przewozi sie bibuly nawolujacej do wasni o charakterze narodowym lub etnicznym he he - na szczescie nie ma juz woj. opolskiego, choc tow. Myrdin (wielka nadzieja opolskiej Lewicy) zyje i niestety he he ma sie dobrze...

... no a potem jechalem juz trasa 120 do Yosemite i przekonywalem sie, jakim szczesliwym zrzadzeniem losu bylo to, ze nie jechalem tamtedy w piatkowa noc...

Kawalek przed granica Parku trasa 120 przebiega bardzo blisko fantastycznego - choc niestety slonego - jeziora z krystalicznie czysta woda i piekna plaza z wspanialym, choc parzacym w stopy piaskiem. He he pojadlo sie, zamoczylo, po czym spokojnie polezalo na plazy kontemplujac to jak zawarte w promieniach slonecznych promieniowanie o zakresie ultrafioletowym wywoluje w skorze reakcje kancerogenne. No a przynajmniej jak opala czlowieka na raka w pol godziny he he...

Potem bylem juz w Yosemite. To trzeba zobaczyc. He he zwlaszcza zobaczyc to trzeba w dzien zanim sie czlowiek bedzie decydowal jechac tamtedy noca. Gdybym widzial Yosemite wczesniej w dzien to bym sie chyba nie zdecydowal a przynajmniej jechalbym ostrozniej he he...
Poza fantastycznymi krajobrazami w stylu Tatry lamane przez Bieszczady z domieszka krajobrazow o charakterze wybitnie dewizowym, widzialem tez brunatna niedzwiedzice oraz dwa male niedzwiadki, co uznalem zdecydowanie za najwieksze osiagniecie calej wyprawy. Park Narodowy Yosemite jest naprawde piekny. Gory, lasy, fantastyczne potoki i strumienie no i snieg gdzieniegdzie a do tego zielen w tak wielu niesamowitych odcieniach...

Kiedy dotarlem do Oakdale bylem juz powaznie zmeczony. Postanowilem zatrzymac sie by cos zjesc i odpoczac. Nieomal od razu wypatrzylem restauracje Dennys, w ktorej pochlonalem porzadny stek i morze Coli. Kofeina zaczela w koncu dzialac i moglem ruszyc w dalsza droge. Kiedy okolo 19-tej wszedlem do domu, bylem szczesliwy, iz mam jeszcze jeden wolny dzien. Po porzadnym wypoczynku potrzebny jest porzadny odpoczynek - zwlaszcza kiedy wpada sie na pomysl przejechania 450 mil, w duzej czesci gorskimi serpentynami, w jeden dzien he he...
 



Galeria zdjec:

~ Bishop to zwyczajne, spokojne miasteczko... [80 KB]
~ Droga biegnie obok poligonu Tonopah Test Range... [68 KB]

~ Tablica "Extraterrestrial Highway" przed Rachel... [68 KB]
~ Zblizenie tablicy... [32 KB]
~ Tablica "Welcome to Rachel"... [72 KB]
~ Szyld Little A'Le'Inn przy szosie... [70 KB]
~ Fragment A'Le'Inn od strony wejscia... [63 KB]
~ A'Le'Inn od strony szosy... [57 KB]
~ A'Le'Inn wewnatrz... [83 KB]
~ Stoisko z pamiatkami... [94 KB]
~ Stoisko z literatura... [111 KB]
~ Fragment sciany naprzeciw baru [88 KB]
~ Kolekcja naklejek na zderzaki... [140 KB]
~ Joe Travis i M.A.R.K-13... [92 KB]
~ Legendarna skrzynka 19 mil za Rachel (kiedys byla czarna)... [68 KB]
~ I zblizenie... [87 KB]
~ Atmosfera w barze (w glebi - niewidoczny - Joe z gitara)... [84 KB]
~ Zapadl wieczor... [47 KB]

~ Jeziorko bylo piekne... [58 KB]
~ Jezioro Mono i gory... [71 KB]
~ Widok z miejsca na plazy, gdzie opalalem sie... [83 KB]
~ Gorki jak sie patrzy... [93 KB]
~ Ta zielen jest prawdziwa!!! [116 KB]
~ Jezioro i... [97 KB]
~ Zielen i woda... [160 KB]
~ Czy trzeba czegos wiecej?... [124 KB]
~ Bylo sporo sniegu... [113 KB]
~ Ogolnie bylo bardzo sympatycznie... [104 KB]
 

M.A.R.K-13:    Strona "Podroze"    Strona "UFO"  Strona Glowna


(C) by Adam Kiepul, 1999. All rights reserved.


  1