Andrzej
Jóźwiakowski
ZWIĄZEK
HARCERSTWA POLSKIEGO (Z H P)
W
SZCZEBRZESZYNIE W LATACH
1944 – 1949
Pierwsze
miesiące działalności drużyny miały charakter
organizacyjny. Społeczeństwo po pięciu latach wojny było
biedne, o wszystko było trudno. Nie było książek, budynek
szkoły był zajęty (wojsko sowieckie opuściło główny
gmach szkolny w 1946/1947 roku), nie było izby harcerskiej ani żadnego
sprzętu harcerskiego. Było jednak dużo zapału. Po przejściu
frontu pozostało też wiele sprzętu wojskowego, tzn. pasów,
plecaków, płócien namiotowych („panterek”). Należało je
odkupić od przypadkowych właścicieli.
W
okresie jesieni i zimy 1944/1945, jak to po wojnie, gdy brak ciepłego
pomieszczenia, internatu, ciepłych ubrań i zimowego sprzętu
sportowego, działalność harcerska ograniczała się do
nielicznych zbiórek, nauki prawa harcerskiego, historii skautingu i piosenek
harcerskich.
Od
wiosny życie harcerskie ożywiło się, rozpoczęły się
zbiórki nad rzeką i w Dębrzy. Została nawiązana
łączność z komendą hufca w Zamościu. Komendantem
był druh podharcmistrz Józef Bojar a jego zastępcą podharcmistrz
Roman Woźniak, który zaopatrywał nas w sprzęt z demobilu. Pojawiły
się, domowym sposobem ufarbowane na zielony kolor, mundury w różnym
odcieniu i o różnym kroju. Często była to tylko bluza i cywilne
spodnie. Plecaków harcerskich było niewiele, były natomiast
poniemieckie tornistry wojskowe „cielaki”, z cielęcą skórą -
futrem na klapie i polskie z zielonego brezentu. Było też dużo
chlebaków, łopatek saperskich, menażek aluminiowych i niezbędników
(łyżek zespolonych z widelcem).
W
celu rozpropagowania harcerstwa wśród mieszkańców Szczebrzeszyna
zostało zorganizowane ognisko harcerskie. Było dobrze przygotowane
przez męską i żeńską drużynę (żeńska
drużyna była prowadzona przez druhnę Różę Podsiadło).
Odbyło się ono o zmierzchu, tuż nad rzeką, w gimnazjum, w
pobliżu sadzawki i austriackiego cmentarzyka z I wojny światowej. Były
śpiewy harcerskie (głównie dzięki druhnom), deklamacje i skecze.
Między innymi Tadek Kościelski, Romek Kołodziejczyk i dwóch
innych harcerzy zainscenizowali zabawną scenkę pod tytułem „Nieporozumienie
towarzyskie”. Piszący te słowa Andrzej Jóźwiakowski, zwany wówczas
Jędrkiem, deklamował wiersz pod tytułem „Kłamca”, którego
morał był taki, że kłamstwo jest barwne i niezwykłe ale
ma „krótkie nogi” i nie prowadzi daleko.
Było
sporo ludzi i bardzo wesoła atmosfera, a w efekcie dalszym udało się
założyć dość liczne Koło Przyjaciół
Harcerstwa, którego organizatorem i przewodniczącym został wybrany dr
Stefan Jóźwiakowski.
Harcerstwo
w Szczebrzeszynie nie było zbyt liczne, miało jednak cechy organizacji
masowej, każdy mógł wstąpić do drużyny, byleby tylko
widział cel w ideałach służby bliźnim, chciał być
w kręgu podobnie myślących patriotycznych rówieśników, był
otwarty na przyjaźń i gotowy na harcerski trud.
Wojna
w dużym stopniu wyrównała status materialny i społeczny rodziców
harcerzy, tak że nie dały o sobie znać różnice między
dziećmi rolników, rzemieślników i miejscowej inteligencji. Dotyczyły
one tylko przetrwania lub braku rodzinnych tradycji.
W
okresie przedwakacyjnym 1945 roku powstała w Szczebrzeszynie, przy szkole
podstawowej, druga drużyna harcerska. Zorganizował ją Ryszard Jóźwiakowski,
uczeń II klasy gimnazjum, syn pani dyrektor. Opiekunem tej drużyny, która
przybrała imię Stefana Batorego, został nauczyciel Marian Pado.
Istotnym
osiągnięciem pracy obu drużyn było przygotowanie dość
licznej grupy harcerskiej do udziału w pierwszym powojennym obozie
organizowanym przez Komendę Hufca w Zamościu. Był to obóz -
kolonia w budynku Szkoły Powszechnej III stopnia w Wysokim, koło Sitańca.
Koło Przyjaciół Harcerstwa pomogło w organizacji obozu i zasiliło
wątłe fundusze niektórych harcerzy.
Zanim
jednak nadeszły wakacje i rozpoczął się obóz, zaszły
ważne zmiany. W dniu 8 maja 1945 roku skończyła się wojna.
Wysiedlone rodziny zaczęły powracać do swoich stron na północy
i zachodzie Polski. Druh Zygmunt Kasztelan wraz z końcem roku szkolnego
wyjechał do Gdyni. Funkcję drużynowego przejął druh
Romuald Kołodziejczyk, a przybocznym został Tadeusz Kościelski.
Fot.7 Drużynowy I SDH w latach 1945/1947 Romuald Kołodziejczyk
Fot.
8 Przyboczny I SDH Tadeusz Kościelski (Klukowski)
Pierwszego drużynowego pożegnaliśmy laurką z krzyżem harcerskim, rysunkiem skauta - trębacza i autografami członków drużyny. Trębacz i krzyż zostały wykonane przez Tadka Kościelskiego. Laurka musiała być ważna dla druha Kasztelana, skoro przechował ją przez pół wieku.
Obóz w Wysokim był dla harcerzy ze Szczebrzeszyna ważnym wydarzeniem,
odbył się w lipcu, dwa miesiące po zakończeniu wojny.
Jak się potem okazało, duża część uczestników
obozu nabrała zapału do pracy harcerskiej stając się z
czasem zastępowymi i drużynowymi. Poza tym dobra organizacja obozu,
autorytet komendanta, którym był hufcowy Józef Bojar, zetknięcie się
z ideową grupą starszych harcerzy z Zamościa, a przede wszystkim
złożenie przyrzeczenia harcerskiego na biało-czerwony sztandar,
stały się dużym przeżyciem, utrwalonym na całe życie.
Fot.
9 przedstawia naszych uczestników obozu w Wysokim
Od
lewej:
1.
harcerz z Zamościa
2.
(?)
3.
Mirosław Bizior - II Szczebrzeska
Drużyna Harcerska (II S.D.H.)
4.
Aleksander Piwowarek - I S.D.H.
5.
Romuald Kołodziejczyk - drużynowy
I S.D.H.
6.
Ryszard Jóźwiakowski - drużynowy
II S.D.H.
7.
Tadeusz Kościelski - przyboczny I
S.D.H.
8.
Marian Kopyciak - późniejszy drużynowy
III S.D.H.
9.
dh Dzikowski - harcerz z Zamościa
10.
Henryk Jóźwiak (niżej) - I
S.D.H.
11.
harcerz z Zamościa
Na
fotografii brakuje Sylwestra Muchy i wykonującego zdjęcie Andrzeja Jóźwiakowskiego.
W
obozie uczestniczyło około 40 harcerzy, przeważnie uczniów
gimnazjum w Zamościu (fot. nr 10), w tej liczbie dziewięciu druhów ze
Szczebrzeszyna.
Fot.10
Byli
też nieliczni harcerze z Sitańca i Wysokiego. W czasie jednej z
pierwszych gawęd obozowych komendant Bojar zalecił pisanie osobistego
dziennika dla upamiętnienia wykonywanych czynności i przeżywanych
wrażeń. Wzięliśmy sobie to bardzo do serca, niemal jak
rozkaz. Przetrwał oryginał dzienniczka naszego drużynowego Romka
Kołodziejczyka, wówczas czternastolatka:
Obudził
mnie ruch w domu. Wkrótce przychodzę do przytomności i odnajduję
przyczynę tego ruchu. Wszak to mój wyjazd na obóz ! Szybko wstaję,
wyglądam oknem i widzę swe nadzieje zawiedzione. Leje deszcz i silny
wiatr przegina drzewa. Jednak w duszy jasno. Zaczęły się wakacje
i jadę na pierwszy w mym życiu obóz harcerski. W takich chwilach
śniadanie schodzi na drugi plan, toteż mamusia musi mi o nim kilka
razy przypominać, zanim coś w siebie wrzuciłem. Tatuś zaprzęga
na podwórzu konie, aby zawieźć mnie do miasta, skąd wspólną
furą mamy jechać dalej. W domu ostatnie przygotowania. Plecak mam już
spakowany. Ciężki, że ledwo podnoszę go w obu rękach, a
o włożeniu na plecy nie ma mowy. Teraz następują nakazy,
uwagi i rady: a nie pij wody, gdy się zgrzejesz, a nie przemęczaj się,
a to, a tamto itd. Później nastąpiła sprawa ubrania. Oprócz
munduru harcerskiego, butów i
skarpet, musiałem wziąć jeszcze marynarkę, kurtkę
i płaszcz nieprzemakalny. O miły druhu, jeśli kiedykolwiek
pojedziesz na obóz, nie daj się nigdy namówić na wzięcie czegoś
podobnego. Na dworze leje jak z cebra, lecz wpakowano mnie z wszystkimi
manatkami na wóz. Ostatnie pożegnania, przestrogi i wóz ruszył wśród
błogosławieństw rodziny. Do punktu zbornego jest dwa kilometry. Wóz
zaprzężony czekał już tylko na mnie. Jedziemy
wozem szpitalnym, gdyż dyrektor tego szpitala, ojciec mojego
przybocznego, jadącego też na obóz Tadka K., użyczył
swojego wozu i pana intendenta aż do Zamościa. Wyjazd miał nastąpić
o szóstej, a już jest siódma. Więc prędzej. Po drodze mieliśmy
wstąpić po syna pani dyrektor tutejszego gimnazjum Ryśka J. Okazało
się, że nie jadł jeszcze śniadania. Więc znowu czekanie.
Wreszcie znalazł się na wozie. Teraz znów jako drużynowy musiałem
wysłuchać przestróg i rad pani dyrektor. Wreszcie wóz ruszył
dalej. Zabrawszy jeszcze jednego pasażera ruszyliśmy w drogę. Było
nas wszystkich siedmiu. Deszcz przestawał padać i była nawet
nadzieja, że zupełnie się wypogodzi. Nakrywszy się
pelerynami zaczęliśmy śpiewać. Szły po kolei piosenki
harcerskie, wojskowe, ludowe. Ryczeliśmy tak do Zamościa. W przerwach
między jedną piosenką a drugą, posilaliśmy się.
Wkrótce też zabrakło zapasów będących na wierzchu. Chmury
gdzieś poznikały i do Zamościa wjechaliśmy przy dość
ładnej pogodzie o godzinie dziewiątej.
Zajeżdżamy
pod zamojskie gimnazjum, gdzie już ze czterdziestu harcerzy czeka na
hufcowego. Wkrótce nadchodzi ze swoim zastępcą druhem Woźniakiem
i następują powitania. Raportuję o swoim przybyciu i że
czekamy dalszych instrukcji. Mamy piechotą, z resztą oddziału
maszerować, a nasza fura i jeszcze druga zapełnia się szybko
plecakami i odjeżdżają. Idziemy w kilkunastu do RKU zamojskiego
celem zbadania przez wojskowego lekarza. Badania wypadły pomyślnie i
teraz maszerujemy pod komendę hufca. Dostajemy lance, formujemy kolumnę
i wyruszamy do odległego o 3 km Wysokiego. Przez miasto idziemy pod werbel.
Ludzie przystają podziwiając tych 10 czwórek maszerujących równo,
a duża gromada dzieci odprowadza nas za miasto. Na przedmieściu
werblista przestaje bębnić. Teraz dopiero mamy kłopot. W uszach dźwięczy
cisza po ogłuszającym huku werbla, noga miesza się, a piosenki
nie możemy zaśpiewać, bo jesteśmy zbieraniną z różnych
drużyn, więc jedni umieją tą a inni tamtą. Po chwili
znowu werbel, a potem marsz „odtrąbiono”. W połowie drogi pięciominutowy
postój. Jeść chce się piekielnie, toteż kieszonkowe zapasy
nikną bardzo szybko. Cały czas idziemy przez lessowe pagórki szosą
pierwszej klasy. Schodząc z ostatniego pagórka, widzimy około pół
kilometra przed sobą szkołę,
w której mamy obozować. Przed szkołą
wyciągnięci w szeregu oczekują nas maruderzy, którzy pojechali
furami. Mijamy gminę, gdyż Wysokie to wieś gminna z pocztą i
posterunkiem milicji. Jesteśmy około 100 metrów przed szkołą.
Maruderzy witają nas rakietą i salutem lanc. Przechodzimy przed nimi
na baczność i wchodzimy na podwórze szkolne. Tu krótka przemowa
komendanta, druha Bojara i wchodzimy na korytarz szkolny. Szkoła jest to
wielki, kwadratowy, jednopiętrowy budynek. Na dole mają być
kuchnia, jadalnia i siedziba komendy. Na górze sypialnie. Stoimy na stumetrowej
długości korytarzu w szeregu. Najpierw „jedynka” zamojska, potem
„dwójka”, „trójka” itd. Potem my Szczebrzeszacy, potem harcerze z Wysokiego i
Sitańca. Teraz dopiero mam kłopot. Trzymaj w rękach, bo położyć
nie wolno, plecak i lancę, i płaszcz, i kurtkę, i jeszcze spis
swoich druhów, jak się nazywają, jaki mają stopień, ile mają
lat itd. Wreszcie idziemy do jadalni i jemy obiad ze swoich zapasów. Nikną
ich całe góry. Jeżeli będziemy tak jedli zawsze, to po obozie
grubo przybędzie nam na wadze. Wreszcie kończymy obiad, składamy
plecaki i zbiórka. Wszystko idzie nieskładnie ale mamy nadzieję
że wkrótce będzie lepiej.
Bierzemy sienniki i podzieleni na małe grupki, pod przewodnictwem
miejscowych druhów, idziemy je napychać. Zachodzimy do bogatego gospodarza,
gdzie leżą całe sterty kilkuletniej słomy. Pytamy się,
czy można jej trochę dostać. Gospodarz bez namysłu się
zgadza. Jak później się dowiedziałem, jest to brat mojego
znajomego ze wsi w której mieszkam. Później nieco byłem u tego
gospodarza w domu. Dom dobry, duży w mieszkaniu wszystko aż się
świeci. Kilka pokoi dużych, wysokich, z wielkimi oknami, podłogi
malowane, ładne meble, pianino, biblioteczka. W ogóle Wysokie to bardzo
kulturalna wieś. Szosa wysadzana drzewkami, elektryczność, wzorowe gospodarki. W
domach widać dostatek, a przecież nie ma we wsi gospodarzy mających
więcej niż 25 hektarów. Wieś, jak i szkoła, leży nad
około stupięćdziesięciometrowej szerokości pradoliną
Czarnej Strugi, której szerokość wynosi dzisiaj dwa metry. Szkoła
jest oddalona od Strugi o 50 metrów, lecz jest tak strome zejście, że
jeżeli jest błoto, a jest tam ziemia lessowa, jest niemożliwością
zejść ku tej strudze. Zawsze tam myliśmy się i szorowaliśmy
naczynia.
Wracamy
z siennikami i lokujemy się na salach. Nam wszystkim Szczebrzeszakom
przypada sala druga. Układamy sienniki i znowu zbiórka. Idziemy do lasu.
Do lasu jest około półtora kilometra w kierunku północnym.
Przechodzimy przez kładkę na strudze. Kładka bardzo słaba.
Trzeba będzie zrobić mały mostek, żeby było wygodniej
chodzić i żeby została po nas jakaś pamiątka. Idziemy
ciągle przez pola zasiane zbożem.
Komentarz
do powyższego pisany w 1998 r., a więc po 53 latach.
1.
Był to pierwszy po wojnie obóz
zorganizowany przez Komendę Hufca ZHP w lipcu 1945 roku.
2.
Nie zmieniłem nic w trakcie
przepisywania na maszynie za wyjątkiem kilku błędów
ortograficznych. Nieporadność pisania tłumaczę tym, że
skończyłem w 1945 r. pierwszą klasę gimnazjum, tzn.
dzisiejszą klasę siódmą. Była to zapewne pierwsza w moim
życiu dłuższa praca pisemna. Napisałem ją „jednym ciągiem”,
bez żadnych skreśleń i poprawek stylu i gramatyki, bez żadnego
„szlifowania”, prawdopodobnie jako konspekt do gawędy, a nie utwór do
czytania.
3.
Dyrektor szpitala, który użyczył
furmanki dla przewiezienia nas do Zamościa to dr Zygmunt Klukowski, a jego
syn, a mój przyboczny to Tadeusz Kościelski, później, po adopcji
Klukowski. Dyrektor Państwowego Gimnazjum w Szczebrzeszynie to pani Jóźwiakowska,
a jej syn to Ryszard Jóźwiakowski. Dlaczego pisałem tylko inicjały
nie umiem dzisiaj wytłumaczyć.
4.
W wieku, kiedy to pisałem,
wszystko jest duże. Stąd zapewne i korytarz szkoły w Wysokim miał
100 m długości.
5.
W latach czterdziestych dom na wsi,
przynajmniej zamojskiej, z dużymi oknami, malowaną podłogą,
a tym bardziej pianinem i biblioteczką był wyjątkiem. Sam znałem
kilka domów, gdzie zamiast podłogi była polepa z gliny.
6.
Żałuję, że nie
zapisałem nazwisk wszystkich siedmiu uczestników tego obozu ze
Szczebrzeszyna. Dzisiaj mogę zidentyfikować tylko czterech: Tadeusz Kościelski,
Ryszard Jóźwiakowski, Andrzej Jóźwiakowski i ja.
Przy pisaniu tekstu gawędy posługiwałem się zapewne kalendarium, które sporządzałem na bieżąco podczas pobytu w obozie,
a
którego część się zachowała. Przytaczam go dosłownie:
Wtorek
10.07.1945 r.
Wysokie
6:00
rano. Zbiórka w Szczebrzeszynie.
8:00.
Zbiórka w Zamościu.
9:00.
Badanie lekarskie.
11:00.
Wymarsz do Wysokiego.
12:00-13:00.
Przybycie do Wysokiego i obiad.
13:00-15:00.
Napychanie sienników i ustawianie w sali sypialnej.
15:00-18:00.
Wycieczka do lasu i ćwiczenia na spostrzegawczość. Zbieranie
drzewa opałowego. Ćwiczenia przyrodnicze na znajomość drzew
i roślin. Powrót do obozu.
18:00-20:00.
Segregowanie i drobienie przyniesionego drzewa.
20:00-20:15.
Mycie się.
20:15-21:00.
Kolacja.
21:00.
Cisza nocna.
13:00-14:00.
Warta.
Środa
11.07.1945 r.
7:00.
Pobudka.
7:00-7:30.
Gimnastyka.
7:30-8:00.
Mycie się i ubieranie.
8:00-9:00.
Śniadanie.
9:00-13:00.
Trzy razy byliśmy w lesie po drzewo do budowy mostku.
13:00-15:00.
Obiad i odpoczynek.
15:00-19:00.
Prace przy zakładaniu obozu.
19:00-20:00.
Kolacja.
20:00.
Cisza nocna.
Czwartek
12.07.1945 r.
7:00.
Pobudka.
7:00-7:30.
Gimnastyka.
7:30-8:30.
Śniadanie.
8:30-13:00.
Prace przy zakładaniu obozu.
13:00-14:00.
Obiad.
14:00-14:30.
Cisza poobiednia.
14:30-21:00.
Dalsze prace przy zakładaniu obozu i kuchni.
21:00-21:15.
Modlitwa i opuszczanie sztandaru.
21:15.
Cisza nocna.
Piątek
13.07.1945 r.
Cały
dzień prace przy rozbijaniu obozu.
Sobota
14.07.1945 r.
9:00-11:00.
Wykład dr De Corde o grzeczności.
11:00-13:00.
Ćwiczenia w służbie gońca (sztafeta).
15:00-20:00.
Miałem służbę w kuchni.
Niedziela
15.07.1945 r.
8:30.
Wymarsz do kościoła.
Cały
dzień wolny.
20:00.
Ognisko.
Niedzielne wymarsze czwórkami do kościoła w Sitańcu ze sztandarem, proporczykami na czele oraz doboszem, którym był dh Jerzy Wolski, dziarsko wybijający rytm marsza, miały swój urok i podkreślały dawne tradycje ZHP.
Fot.
nr 11. Powrót kolumny obozowej z kościoła w Sitańcu.