Andrzej
Jóźwiakowski
ZWIĄZEK
HARCERSTWA POLSKIEGO (Z H P)
W
SZCZEBRZESZYNIE W LATACH
1944 – 1949
Fot. nr 37 i 38. Przygotowania do uroczystego przyrzeczenia
Fot.
nr 39. Druh hufcowy Józef Bojar, podharcmistrz,
przyjmuje przyrzeczenie składane
na sztandar narodowy przez
Kazimierza Rycaja i Stanisława Kasprzysiaka.
Fot. nr 40. Przed biegiem patrolowym na wywiadowcę. Narada instruktorów: Marian Greszta, Władysław Junik, Instruktor przyjezdny.
Pierwsza
trójka zdających: NN, Tadeusz Kościelski, Andrzej Jóźwiakowski.
Fot.
nr 41. Bieg na wywiadowcę. Tadeusz Kościelski, Andrzej Jóźwiakowski,
Mirosław Ziemiński.
Po
obozie szkoleniowym w Zwierzyńcu wszystkim nam przybyło doświadczenia.
Następny rok 1946/1947 był wypełniony intensywną pracą
harcerską. W II Drużynie im. Stefana Batorego nastąpiły
zmiany. Drużynowy Ryszard Jóźwiakowski, którego ojciec po pięciu
latach obozu koncentracyjnego w Oranienburgu powrócił do Polski, przeniósł
się z rodzicami do Lublina. Przyboczny Jerzy Kołątaj po małej
maturze przeniósł się do liceum w Zamościu. Drużynowym II
S.D.H. został Andrzej Joźwiakowski, przybocznym Sławomir
Bujnowski, a zastępowym I zastępu Janek Koszel. Trudno szczegółowo
odtworzyć po wielu latach pracę w drużynie i zastępach, ale
w ciągu roku urządziliśmy izbę harcerską w opuszczonym
przez wojsko rosyjskie gmachu gimnazjum. Sami zrobiliśmy duży stół
służący do gry w tenisa stołowego oraz dwie odpowiednio długie
ławki, potrzebne przy zbiórkach zimowych. Był oczywiście portret
Baden-Powell’a, wycięty z przedwojennego „Płomyka”, i zrobione z
dykty lilijka i krzyż harcerski. Z tego okresu zapamiętałem
pierwsze doświadczenie życiowe z samodzielnego mycia okien. Okna w
izbie nie były myte przez całą okupację. Nie bardzo
wiedzieliśmy jak się zabrać do tej pracy. Zdjęliśmy więc
okna z zawiasów, zanieśliśmy do rzeki i na wartkim prądzie usiłowaliśmy
je umyć. Po wielkich trudnościach, zapiaszczone i niewiele czyściejsze,
wróciły na swoje miejsce do powtórnego mycia, ale już po naradzie z
mamą, jak to zrobić.
Po
kilku miesiącach, gdy generalny remont zmusił nas do opuszczenia
budynku gimnazjum, dostaliśmy izbę w „Małej Szkółce”,
którą urządziliśmy od nowa.
W
trakcie roku zorganizowaliśmy loterię fantową z myślą o
funduszach na obóz letni. Zebraliśmy od harcerzy, ich rodzin i właścicieli
sklepów różne przedmioty, przeważnie drobiazgi, ale było również
kilka rzeczy bardziej wartościowych. W każdym razie loteria udała
się, wystawa fantów wzbudzała niezłe zainteresowanie, było
dużo losów ważnych i w ten sposób udało się zebrać
pewną sumę pieniędzy na sprzęt i obóz. Namioty z demobilu
U.S.A. były duże i ciężkie, niepodzielne na płótna nie
nadawały się do biwaków, więc wciąż było aktualne
kupno niemieckich pałatek - panterek. Kupiliśmy też sześć
poniemieckich tornistrów wojskowych.
W
okresie ferii zimowych drużynowy Andrzej Jóźwiakowski zaliczył
kurs dla drużynowych zorganizowany przez Komendę Chorągwi ZHP w
Lublinie, w budynku gimnazjum im Stanisława Staszica. Komendantem był
harcmistrz Julian Wadas. W czasie kursu było dużo zajęć
teoretycznych, a na zakończenie odbył się bieg patrolowy na
stopień ćwika. Tak więc wróciłem z Lublina z granatową
podkładką drużynowego po próbie i z prawem do złotej
lilijki na krzyżu.
W
czasie zbiórek wiosennych powstała myśl, aby zorganizować własny
obóz drużyny. Chodziło o tych chłopców, którzy z różnych
względów nie mogli pojechać na obóz hufca. Były jednak
przeszkody urzędowe. Każdy obóz stały powinien być zgłoszony
do władz, mieć zatwierdzony skład komendy, plan pracy, fundusze,
księgę kasową, badania lekarskie itd. Chcieliśmy tego uniknąć,
więc zorganizowaliśmy krótki obóz wędrowny. Posługiwaliśmy
się starą mapą sztabową i wybór nasz padł na okolicę,
której nikt z nas nie znał, w rejonie Izbicy, Stryjowa i Ruskich Piask.
Zaraz po zakończeniu roku szkolnego wszyscy, którym pozwolili rodzice
wyruszyli w nieznane. Do Izbicy pojechaliśmy rannym pociągiem,
umundurowani, objuczeni ekwipunkiem i potrzebnym sprzętem. W Izbicy udało
nam się zwiedzić nowoczesną, jak na owe czasy fabrykę
klinkieru - twardych cegieł robionych z jasnej gliny, z których były
wtedy budowane najlepsze drogi lubelszczyzny. Była wówczas moda na
zwiedzanie fabryk, dyrekcja była dla nas bardzo życzliwa, dano nam miłego
przewodnika. Oglądaliśmy prasy formujące kostki klinkieru,
transportery taśmy produkcyjnej, komory do wypalania, wszystko zostało
nam przystępnie objaśnione. Było to całkiem ciekawe. Większość
załogi stanowiły kobiety, były dla nas niezwykle miłe, widząc
nasze zainteresowanie i harcerską postawę.
Potem
był długi marsz przez okoliczne pola i wsie z wypatrywaniem lasu i
jakiegoś źródła wody, czyli terenu nadającego się na dłuższy
biwak. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, które nam odpowiadało, w
Stryjowie. Był to prawdopodobnie dawny park przylegający do
zniszczonego pałacyku państwa Kickich (?), zamienionego na wiejską
szkołę. W głównej alei wśród starych drzew, rozbiliśmy
namioty, ogrodziliśmy obóz otaczając go liną, wywiesiliśmy
sztandar, proporce i wystawiliśmy wartę. Słowem wszystko odbywało
się zgodnie z harcerskim rytuałem. Po dniu pełnym wysiłku
spaliśmy jak zabici, rezygnując nawet w części nocy z warty.
Następne dni okazały się również bardzo pracowite, gdyż
służba kuchenna przy ognisku wymagała zbiórki drzewa, ciągłego
podkładania do ognia i długotrwałego gotowania na prymitywnej
kuchni polowej. Janek Koszel - nasz główny kucharz radził sobie
doskonale. Było nas ośmiu więc zbyt mało, aby należycie
rozłożyć prace, stąd czas wypełniały nam zakupy
produktów u okolicznej ludności, prace kuchenne, mycie naczyń w
potoku - dopływie Wolicy, poznawanie okolicy i odpoczynek. Pogoda na szczęście
sprzyjała. Jedynym utrapieniem były komary z pobliskich, zarośniętych
stawów. Ognisko wieczorne i śpiewy harcerskie przyciągały dzieci
z sąsiedztwa. Tak pracując, ucząc się samodzielności i
odpoczywając spędziliśmy pięć dni. Potem zacierając
ślady po obozie, opuściliśmy Stryjów i maszerując w
tumanach kurzu wiejskich dróg zmierzaliśmy w kierunku na Ruskie Piaski.
Wszędzie budziliśmy wesołą ciekawość, dzieci biegły
za nami, widząc w harcerzach prawie żołnierzy. Pociąg
powrotny z Ruskich Piasków mieliśmy późnym popołudniem i mając
sporo czasu zrobiliśmy coś w rodzaju przedstawienia dla wiejskiej
dzieciarni. Odbyło się to w drewnianym, skromnym budynku powojennej
szkoły i składało się z inscenizacji piosenek harcerskich,
jakichś skeczów i śpiewów przy odsłonach kurtyny zrobionej z pałatek.
Zapamiętałem wielkie wrażenie, jakie zrobiliśmy na naszych
widzach, którzy wpatrywali się w harcerzy z otwartymi buziami. Powrót do
domu przebiegł bez przygód. Nie było fotografii ze Stryjowa, bo zbyt
duży aparat nie mieścił się już w plecaku.
Rozstaliśmy
się, gdyż zaczynały się wakacje, nie zdając sobie
sprawy, że to ostatnie wspólne ferie w starym składzie naszej drużyny.
Zamiana
Gimnazjum i Liceum w Szczebrzeszynie na Liceum Pedagogiczne w roku szkolnym
1947/1948 zmieniła nasze życie nie tylko harcerskie. W Liceum
Pedagogicznym zaistnieli nowi nauczyciele i w dużym stopniu nowi uczniowie.
Zerwaniu uległa tradycja, w szkole kształcącej nauczycieli
przestano kontynuować wieloletnią pracę wychowawczą
organizacji młodzieżowej o uznanym przez społeczeństwo
dorobku.
I
Drużyna Harcerska im. Tadeusza Kościuszki po wyjeździe drużynowego
Romualda Kołodziejczyka i przybocznego Tadeusza Kościelskiego oraz
wielu jej członków do Zamościa, Lublina lub Chełma przestała
istnieć. Nikt z nowo powstałego grona nauczycielskiego nie podjął
próby reaktywowania ZHP, zaś ówczesne władze państwowe coraz
bardziej otwarcie potępiały skauting i harcerstwo jako organizację
wrogą, o rodowodzie imperialistycznym, burżuazyjnym i klerykalnym.
II
Drużyna Harcerska im. Stefana Batorego przy szkole podstawowej, po wyjeździe
drużynowego Andrzeja Jóźwiakowskiego i przybocznego Jerzego Kołątaja,
istniała nadal. Zanim jednak zaszły opisane zmiany, życie biegło
pozornie normalnie, trwały wakacje 1947 roku, w czasie których Komenda
Hufca ZHP w Zamościu zorganizowała obóz dla harcerzy z drużyn
gimnazjalnych w Kowańcu koło Nowego Targu. Był to obóz
szkoleniowo-wypoczynkowy. Odbył się w dniach od 3 sierpnia do 29
sierpnia 1947 r., jego komendantem był hufcowy Józef Bojar phm., zaś
oboźnym Tadeusz Kościelski. Uczestników było około
czterdziestu, głównie z Zamościa. Ze Szczebrzeszyna byli: Wacław
Drożdżyk, Zbigniew Hibner, Tadeusz Kościelski, Andrzej Saciuk
(?), Jerzy Żuk, Marian Szczerba.
Dzięki druhowi Marianowi Szczerbie zachowały się fotografie, które obrazują ten piękny obóz.
Fot.
nr 42.
Na
fotografii nr 43 znajdują się od lewej: Stanisław Kasprzysiak, Włodzimierz
Chmielewski, pani Bronisława Kasprzysiakowa, Tadeusz Kościelski, pani
Bojarowa, Józef Bojar - komendant obozu, Jerzy Łazarz.
Zdjęcie nr 44 przedstawia prace pionierskie przy urządzaniu obozu.
Od
lewej: NN, NN, NN, Wacław Drożdżyk, Zbigniew Hibner (?), NN,
klęczą: Włodzimierz Chmielewski, NN
Fot.
nr 45 przedstawia grupę harcerzy, wśród których można rozpoznać
od prawej J. Łazarza, S. Kasprzysiaka, W. Chmielewskiego i T. Kościelskiego.
Na
fot. 46 zastęp służbowy przygotowuje obiad, gniecie ciasto na
kluski. Od lewej M. Szczerba. 3. Janusz Dzidowski, inni NN.
Fot.
nr 47. Obóz gotowy do wymarszu na wycieczkę.
1.
Dh J. Bojar, 2.W. Chmielewski, 3. S. Kasprzysiak, ....... 9. W. Drożdżyk,
11. M. Szczerba, 13. J. Dzidowski.
Fot. nr 48. Wartownik, już nie z lancą, lecz jak przystało „góralom”, z ciupagą.
Fot. nr 49
Od
lewej: 1. Zdzisław Gabryiel, 2. Jerzy Żuk, 3. NN,
4. Z. Hibner, 5. W.
Chmielewski, 6. S. Kasprzysiak, 7. W. Drożdżyk, 8.NN, 9. M. Szczerba,
10. Zbigniew Jeżo.
Oprócz
fotografii Marian Szczerba zachował opis obozowej wycieczki na Turbacz w
dniu 18 sierpnia 1947 r., napisany przez Włodzimierza Chmielewskiego, który
przytaczam in extenso.
WYCIECZKA
NA TURBACZ
szczyt
1311 m. n. p. m., dzień 18.08.1947.
Wycieczka
ta była już od dawna zaplanowana. Była to nasza druga próba dojścia
do szczytu. Pierwsza, sprzed kilku dni nie udała się z powodu złej
pogody. Dzisiaj było inaczej.
Pogoda zapowiadała się piękna. Nic więc dziwnego,
że wczesnym rankiem alarm, ogłoszony przez komendanta obozu druha Józefa
Bojara postawił nas wszystkich na nogi.
Zaspane
bractwo początkowo nie kojarzyło sobie gwizdków rozlegających się
w obozie z potrzebą szybkiego wstawania i przygotowania do wymarszu.
Dopiero okrzyk „alarm” zaprowadził porządek w obozie. Szybko
spakowano plecaki, posprzątano rozbabrane prycze. Jeszcze szybciej zjedzono
śniadanie. Wszystko trwało około trzydziestu minut.
Po
sprawdzeniu liczby udających się na zdobycie Turbacza wyruszono w drogę.
Wyprawa była połączona ze zdobywaniem sprawności. Trzech
delikwentów tzn. Stasiek Kasprzysiak, Tadek Klukowski i ja Włodzimierz
Chmielewski mieliśmy zdobywać sprawności: wskazidrogi, łazika
wiejskiego i wędrownika. Zajęliśmy miejsce na czele oddziału
rozespanych druhów.
Prowadził
Tadek Klukowski trzymając, jako odznakę swej „władzy”, mapę
terenową w ręku.
Początkowo
szliśmy w miarę równym terenem. W miarę jednak oddalania się
od obozu teren stawał się trudniejszy. Coraz bardziej fałdował
się i wznosił ku górze stromymi podejściami. Na przeszkodzie
stawały potężne wzgórza i wzniesienia.
Do
tego jeszcze druh komendant rozpoczął egzaminowanie nas ze
spostrzegawczości i terenoznawstwa oraz higieny wycieczkowej. Było to
dodatkowe utrudnienie dla naszej gromadki. Trzeba było mieć oczy
szeroko otwarte i nie mniej otwarty umysł.
A
teren stawał się coraz bardziej trudny i dziki. Idąc wąską
ścieżką po Polanie Bukowińskiej obserwowaliśmy jednocześnie
bacznie teren oraz przyrodę.
Skaliste
otoczenie, spękane i postrzępione było ogromną przeszkodą
dla naszych zmęczonych już nóg, tempo marszu jednak nie słabło.
Przeciwnie, zwiększało się. Szliśmy szybko, lekko posapując.
Drzewostan był bardzo urozmaicony. Przeważnie widać było
świerki, spotykaliśmy także jodły, jałowiec i nieliczne
skupiska kosodrzewiny. Nieco wyżej zaczął się pojawiać
mech i krzaki czarnych borówek niemiłosiernie drapiących nasze obnażone
nogi.
Po
sforsowaniu stu metrów wzniesienia zatrzymaliśmy się na mały
odpoczynek.
Wreszcie
wyszliśmy na dużą polanę o pochylonym stoku, okoloną gęstym
lasem. Z polany tej roztaczał się przepiękny widok na dolinę
Kowańca. Trochę odpoczęliśmy a potem dalej w drogę.
Gdy
wyszliśmy na północną krawędź doliny znowu popatrzyliśmy
wokół siebie. Było coś cudownego. Ciemność gęstego
lasu zmieniła się ustępując miejsca panoramie gór. W oddali
widać było zieleń hal i maleńkie, białe punkty pasących
się w stadzie owiec. Na halach majaczyły w lekkiej mgle drewniane szałasy
góralskie. Tam znajdowali w nocy schronienie bacowie i juhasi, a także zbłąkane
wycieczki.
Skierowaliśmy
się na wschód. Szliśmy prawie samymi szczytami. Teraz Stasiek
Kasprzysiak przejął od Tadka prowadzenie. W oddali widniał szczyt
Turbacza. Zdawało się, że to już niedaleko. Ale to było
złudzenie. Jeszcze czekało nas dużo drogi. Na krańcach
widnokręgu majaczył zamglony szczyt Babiej Góry. Niektórzy robili
nawet zakłady, rozstrzygnięte po powrocie do obozu, na mapie
plastycznej, czy to naprawdę „ta” góra.
Marsz
trwał dalej. Prowadziła ku Turbaczowi wąska, kręcąca się
wśród drzew ścieżka. Raz się wznosiła, raz opadała.
Przeciskaliśmy się chwilami wśród krzewów czarnych borówek. Po
drodze zrywaliśmy dojrzałe owoce gasząc
pragnienie. Wkrótce nasze twarze przybrały
odcień fioletowy i plamisty.
Wreszcie
ścieżka rozszerzyła się, przechodząc w dużą
polanę. Pasły się tam owce pilnowane przez juhasów i potężnego,
białego owczarka. Daliśmy psu kawałek chleba z marmoladą, za
co otrzymaliśmy wesołe pomerdanie ogonem.
Za
tą polaną była druga z dwoma szałasami. Komendant zagwizdał
dając hasło do odpoczynku. Wtedy to właśnie z szałasu
wyszło dwóch uzbrojonych ludzi. Jeden ubrany był w zielony mundur i
wojskową czapkę, na której widniał na czerwonej podkładce
orzełek w koronie. Mężczyzna miał zawieszony u pasa pistolet,
w ręku trzymał rkm z lufą skierowaną ku nam. Drugi miał
czarny mundur oraz czapkę, także z orzełkiem w koronie. Za pasem
miał dwa granaty, a w ręku niemiecki „mpi”. Mina jego chmurna i
ponura nie wróżyła nic dobrego.
Podeszli ku nam. Wtedy usłyszałem
szept Tadka:
to od „Ognia”.
Nie wiedziałem co to znaczy. Żadnego ogniska nie widziałem jako
żywo. Otoczyliśmy ich kołem, a oni rozpoczęli sprawdzanie
dokumentów druha Bojara. Tadek podszedł do nich i coś cicho powiedział.
Przestali sprawdzać. Powiedzieli zwracając dokumenty: „Możecie
iść dalej. Na pewno spotkacie harcerki z Krakowa”.
Zapytali
także czy w pobliżu nie ma jakiegoś wojska. Odpowiedzieliśmy
przecząco. Wrócili do szopy skąd słychać było gwar
kilkunastu głosów.
Poszliśmy
dalej. Po kilku minutach byliśmy u podnóża Turbacza. Na jego szczycie
była zbudowana drewniana wieża meteorologiczna. Rozpoczęliśmy
wyścig we wspinaniu. Większość poszła ścieżką.
My z Tadkiem wspinaliśmy się na wprost. Podrapaliśmy się
niemiłosiernie, ale byliśmy pierwsi na szczycie, a potem na drewnianej
wieży. Wiatr wiał tutaj bardzo chłodząc nasze rozpalone ciała.
Z wieży widać było całą kotlinę nowotarską,
zamglone szczyty
Karpat, Kowaniec, a nawet Nowy Targ. Byliśmy na wysokości 1311 metrów
nad poziomem morza. Wzrok nasz przyciągały szczególnie Tatry, Pieniny
i Beskid Wschodni. Niejeden wzdychał: „Żeby tam być !”
Cała
grupa rozlokowała się pod wieżą korzystając z chwili
odpoczynku. Grupa „kucharzy” szykowała śpiesznie coś „do
rzucenia na ruszta”. Żołądek bowiem przypominał każdemu
o swych prawach. Obiad smakował nam jak nigdy, chociaż była to
znienawidzona przez wszystkich jaglana kasza z konserwami z puszek.
O
godzinie szesnastej ruszyliśmy w drogę powrotną do obozu. Teraz
ja stałem się najważniejszą osobą. Miałem prowadzić
według mapy. Po drodze skręciliśmy w lewo, aby obejrzeć
zburzone przez Niemców schronisko u podnóża Turbacza. Tam spotkaliśmy
harcerki z Krakowa. Frajda była obustronna. Potem dalej w drogę. Miałem
duże kłopoty z właściwym
prowadzeniem grupy. Coś mi się
poplątała droga. Tu było inaczej a na mapie inaczej. Dlatego też
mapę schowałem do kieszeni i zacząłem prowadzić „na
nos”. Prowadziłem w kierunku widocznego w oddali Kowańca. Zanurzyliśmy
się w gęsty las i tutaj znowu rozpoczęły się kłopoty.
Prowadziłem „na skróty”. Potykaliśmy się o zwalone pnie,
krzaki jeżyn i tarniny. Wreszcie natrafiłem na strumień. Wiedziałem
że przepływa on obok naszego obozu. Dlatego szliśmy trzymając
się jego brzegów. Tak doszliśmy aż do Gozdowa. Chwilę
odpoczęliśmy i znowu w drogę. Tutaj grupa się rozproszyła.
Każdy szedł na własną rękę wyczuwając dym z
obozowiska. Byłem strasznie zmęczony i głodny. Jako pierwszy
zameldowałem się w obozie. Musiałem czekać jednak na całą
grupę i dopiero wtedy była spóźniona kolacja. Miałem ciche
„zmycie głowy” od komendanta za to, że grupa uległa
rozproszeniu. Nikt jednak nie zabłądził. To mnie uratowało
przed dyskwalifikacją. Wraz ze Staśkiem Kasprzysiakiem i Tadkiem Klukowskim
otrzymaliśmy upragnione sprawności.
Nazwiska
uczestników obozu w Kowańcu w sierpniu 1947 roku:
Komendant
- Józef Bojar
Intendent,
zaopatrzeniowiec - Jerzy Łazarz
Harcerze:
1.
Andrzej Byczkowski
2.
Stanisław
Lembrych
3.
Zbigniew Sak
4.
Tadeusz Kościelski
5.
Włodzimierz
Chmielewski
6.
Stanisław
Kasprzysiak
7.
Ireneusz Kasprzysiak
8.
Tadeusz Radzik
9.
Józef Kołcun
10.
Stanisław Surmacz
11.
Tadeusz Babiarz
12.
Ryszard Kot
13.
dh Dudek
14.
Witold Ordyczyński
15.
dh Bartnik
16.
Jerzy Tur
17.
Stanisław Noga
18.
dh Łopaciński
19.
Jerzy Żuk
20.
Zbigniew Jeżo
21.
Janusz Litwin
22.
dh Zieliński
23.
Wacław Drożdżyk
24.
dh Skotarski
25.
dh Taradyś
26.
Zbigniew Hibner
27.
Marian Szczerba
28.
dh Kalinowski
29.
Waldemar Kursa
30.
Ryszard Rams
31.
Janusz Dzidowski
32.
Jerzy Szykuła
33.
Ryszard Staroń
34.
dh Tkaczyk
35.
Ryszard Ćwiertniewicz
I
jeszcze jedna relacja. W obozie uczestniczyli dwaj bracia Kasprzysiakowie:
Stanisław i Ireneusz, z Zamościa. Ten ostatni tak opisuje swoje
wspomnienia obozowe.
W
roku 1947 pojechałem na swój pierwszy obóz do Kowańca koło
Nowego Targu. Była to już w pełni przeżywana przygoda „samodzielnego”
czternastolatka. Wiele momentów i zdarzeń z obozu w Kowańcu dobrze
pamiętam. Najlepiej może uroczyste przyrzeczenie harcerskie, które składaliśmy
późnym wieczorem, przy ognisku i które zostało zakłócone przez
koczujących w pobliżu Cyganów. Obrzucili nasz krąg kamieniami,
aby wywołać panikę a w tym czasie obrabować namioty. Na szczęście
zdołaliśmy ich szybko i skutecznie przepędzić.
Jerzy
Żuk podaje odmienną wersję. Stał w tym czasie na warcie. Było
to zwykłe niedzielne lub sobotnie ognisko, nie przyrzeczenie. W czasie części
artystycznej wystąpił zespół muzyczny Cyganów. Niewykluczone,
że zamiarem ich było odwrócenie uwagi harcerzy od planowanego przez
wyrostków cygańskich „skoku” na namioty i kradzieży koców. Warta
zaczęła gwizdać na alarm i udało się odpędzić
złodziei. Jerzy zapamiętał, że w obronie harcerzy ruszył
jakiś podpity góral, który złapał wyrostka cygańskiego i
chciał go wrzucić do ogniska. Druhowi Bojarowi na szczęście
udało się uratować chłopca. Sąsiedni obóz z Szaflar był
w tym czasie na wycieczce a harcerze z zamojskiej grupy wartowali i im też
udało się odpędzić Cyganów.
Przyrzeczenie
odbyło się w dniu 25 sierpnia 1947 roku.
Kopia zaświadczenia Komendy Hufca w Zamościu o złożeniu przyrzeczenia przez Mariana Szczerbę.