Andrzej Jóźwiakowski  

ZWIĄZEK HARCERSTWA POLSKIEGO (Z H P)  

W SZCZEBRZESZYNIE W LATACH

1944 – 1949

Fot. nr 37 i 38. Przygotowania do uroczystego przyrzeczenia

 

 Fot. nr 39. Druh hufcowy Józef Bojar,  podharcmistrz, przyjmuje przyrzeczenie  składane na sztandar narodowy przez

 Kazimierza Rycaja i Stanisława  Kasprzysiaka. 

 

  Fot. nr 40. Przed biegiem patrolowym na wywiadowcę. Narada instruktorów: Marian Greszta,  Władysław Junik, Instruktor przyjezdny.

 Pierwsza trójka zdających: NN, Tadeusz Kościelski, Andrzej Jóźwiakowski.

 

 

Fot. nr 41. Bieg na wywiadowcę. Tadeusz Kościelski, Andrzej Jóźwiakowski, Mirosław Ziemiński.

  

Po obozie szkoleniowym w Zwierzyńcu wszystkim nam przybyło doświadczenia. Następny rok 1946/1947 był wypełniony intensywną pracą harcerską. W II Drużynie im. Stefana Batorego nastąpiły zmiany. Drużynowy Ryszard Jóźwiakowski, którego ojciec po pięciu latach obozu koncentracyjnego w Oranienburgu powrócił do Polski, przeniósł się z rodzicami do Lublina. Przyboczny Jerzy Kołątaj po małej maturze przeniósł się do liceum w Zamościu. Drużynowym II S.D.H. został Andrzej Joźwiakowski, przybocznym Sławomir Bujnowski, a zastępowym I zastępu Janek Koszel. Trudno szczegółowo odtworzyć po wielu latach pracę w drużynie i zastępach, ale w ciągu roku urządziliśmy izbę harcerską w opuszczonym przez wojsko rosyjskie gmachu gimnazjum. Sami zrobiliśmy duży stół służący do gry w tenisa stołowego oraz dwie odpowiednio długie ławki, potrzebne przy zbiórkach zimowych. Był oczywiście portret Baden-Powell’a, wycięty z przedwojennego „Płomyka”, i zrobione z dykty lilijka i krzyż harcerski. Z tego okresu zapamiętałem pierwsze doświadczenie życiowe z samodzielnego mycia okien. Okna w izbie nie były myte przez całą okupację. Nie bardzo wiedzieliśmy jak się zabrać do tej pracy. Zdjęliśmy więc okna z zawiasów, zanieśliśmy do rzeki i na wartkim prądzie usiłowaliśmy je umyć. Po wielkich trudnościach, zapiaszczone i niewiele czyściejsze, wróciły na swoje miejsce do powtórnego mycia, ale już po naradzie z mamą, jak to zrobić.

Po kilku miesiącach, gdy generalny remont zmusił nas do opuszczenia budynku gimnazjum, dostaliśmy izbę w „Małej Szkółce”, którą urządziliśmy od nowa.

W trakcie roku zorganizowaliśmy loterię fantową z myślą o funduszach na obóz letni. Zebraliśmy od harcerzy, ich rodzin i właścicieli sklepów różne przedmioty, przeważnie drobiazgi, ale było również kilka rzeczy bardziej wartościowych. W każdym razie loteria udała się, wystawa fantów wzbudzała niezłe zainteresowanie, było dużo losów ważnych i w ten sposób udało się zebrać pewną sumę pieniędzy na sprzęt i obóz. Namioty z demobilu U.S.A. były duże i ciężkie, niepodzielne na płótna nie nadawały się do biwaków, więc wciąż było aktualne kupno niemieckich pałatek - panterek. Kupiliśmy też sześć poniemieckich tornistrów wojskowych.

W okresie ferii zimowych drużynowy Andrzej Jóźwiakowski zaliczył kurs dla drużynowych zorganizowany przez Komendę Chorągwi ZHP w Lublinie, w budynku gimnazjum im Stanisława Staszica. Komendantem był harcmistrz Julian Wadas. W czasie kursu było dużo zajęć teoretycznych, a na zakończenie odbył się bieg patrolowy na stopień ćwika. Tak więc wróciłem z Lublina z granatową podkładką drużynowego po próbie i z prawem do złotej lilijki na krzyżu.

W czasie zbiórek wiosennych powstała myśl, aby zorganizować własny obóz drużyny. Chodziło o tych chłopców, którzy z różnych względów nie mogli pojechać na obóz hufca. Były jednak przeszkody urzędowe. Każdy obóz stały powinien być zgłoszony do władz, mieć zatwierdzony skład komendy, plan pracy, fundusze, księgę kasową, badania lekarskie itd. Chcieliśmy tego uniknąć, więc zorganizowaliśmy krótki obóz wędrowny. Posługiwaliśmy się starą mapą sztabową i wybór nasz padł na okolicę, której nikt z nas nie znał, w rejonie Izbicy, Stryjowa i Ruskich Piask. Zaraz po zakończeniu roku szkolnego wszyscy, którym pozwolili rodzice wyruszyli w nieznane. Do Izbicy pojechaliśmy rannym pociągiem, umundurowani, objuczeni ekwipunkiem i potrzebnym sprzętem. W Izbicy udało nam się zwiedzić nowoczesną, jak na owe czasy fabrykę klinkieru - twardych cegieł robionych z jasnej gliny, z których były wtedy budowane najlepsze drogi lubelszczyzny. Była wówczas moda na zwiedzanie fabryk, dyrekcja była dla nas bardzo życzliwa, dano nam miłego przewodnika. Oglądaliśmy prasy formujące kostki klinkieru, transportery taśmy produkcyjnej, komory do wypalania, wszystko zostało nam przystępnie objaśnione. Było to całkiem ciekawe. Większość załogi stanowiły kobiety, były dla nas niezwykle miłe, widząc nasze zainteresowanie i harcerską postawę.

Potem był długi marsz przez okoliczne pola i wsie z wypatrywaniem lasu i jakiegoś źródła wody, czyli terenu nadającego się na dłuższy biwak. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, które nam odpowiadało, w Stryjowie. Był to prawdopodobnie dawny park przylegający do zniszczonego pałacyku państwa Kickich (?), zamienionego na wiejską szkołę. W głównej alei wśród starych drzew, rozbiliśmy namioty, ogrodziliśmy obóz otaczając go liną, wywiesiliśmy sztandar, proporce i wystawiliśmy wartę. Słowem wszystko odbywało się zgodnie z harcerskim rytuałem. Po dniu pełnym wysiłku spaliśmy jak zabici, rezygnując nawet w części nocy z warty. Następne dni okazały się również bardzo pracowite, gdyż służba kuchenna przy ognisku wymagała zbiórki drzewa, ciągłego podkładania do ognia i długotrwałego gotowania na prymitywnej kuchni polowej. Janek Koszel - nasz główny kucharz radził sobie doskonale. Było nas ośmiu więc zbyt mało, aby należycie rozłożyć prace, stąd czas wypełniały nam zakupy produktów u okolicznej ludności, prace kuchenne, mycie naczyń w potoku - dopływie Wolicy, poznawanie okolicy i odpoczynek. Pogoda na szczęście sprzyjała. Jedynym utrapieniem były komary z pobliskich, zarośniętych stawów. Ognisko wieczorne i śpiewy harcerskie przyciągały dzieci z sąsiedztwa. Tak pracując, ucząc się samodzielności i odpoczywając spędziliśmy pięć dni. Potem zacierając ślady po obozie, opuściliśmy Stryjów i maszerując w tumanach kurzu wiejskich dróg zmierzaliśmy w kierunku na Ruskie Piaski. Wszędzie budziliśmy wesołą ciekawość, dzieci biegły za nami, widząc w harcerzach prawie żołnierzy. Pociąg powrotny z Ruskich Piasków mieliśmy późnym popołudniem i mając sporo czasu zrobiliśmy coś w rodzaju przedstawienia dla wiejskiej dzieciarni. Odbyło się to w drewnianym, skromnym budynku powojennej szkoły i składało się z inscenizacji piosenek harcerskich, jakichś skeczów i śpiewów przy odsłonach kurtyny zrobionej z pałatek. Zapamiętałem wielkie wrażenie, jakie zrobiliśmy na naszych widzach, którzy wpatrywali się w harcerzy z otwartymi buziami. Powrót do domu przebiegł bez przygód. Nie było fotografii ze Stryjowa, bo zbyt duży aparat nie mieścił się już w plecaku.

Rozstaliśmy się, gdyż zaczynały się wakacje, nie zdając sobie sprawy, że to ostatnie wspólne ferie w starym składzie naszej drużyny.

Zamiana Gimnazjum i Liceum w Szczebrzeszynie na Liceum Pedagogiczne w roku szkolnym 1947/1948 zmieniła nasze życie nie tylko harcerskie. W Liceum Pedagogicznym zaistnieli nowi nauczyciele i w dużym stopniu nowi uczniowie. Zerwaniu uległa tradycja, w szkole kształcącej nauczycieli przestano kontynuować wieloletnią pracę wychowawczą organizacji młodzieżowej o uznanym przez społeczeństwo dorobku.

I Drużyna Harcerska im. Tadeusza Kościuszki po wyjeździe drużynowego Romualda Kołodziejczyka i przybocznego Tadeusza Kościelskiego oraz wielu jej członków do Zamościa, Lublina lub Chełma przestała istnieć. Nikt z nowo powstałego grona nauczycielskiego nie podjął próby reaktywowania ZHP, zaś ówczesne władze państwowe coraz bardziej otwarcie potępiały skauting i harcerstwo jako organizację wrogą, o rodowodzie imperialistycznym, burżuazyjnym i klerykalnym.

II Drużyna Harcerska im. Stefana Batorego przy szkole podstawowej, po wyjeździe drużynowego Andrzeja Jóźwiakowskiego i przybocznego Jerzego Kołątaja, istniała nadal. Zanim jednak zaszły opisane zmiany, życie biegło pozornie normalnie, trwały wakacje 1947 roku, w czasie których Komenda Hufca ZHP w Zamościu zorganizowała obóz dla harcerzy z drużyn gimnazjalnych w Kowańcu koło Nowego Targu. Był to obóz szkoleniowo-wypoczynkowy. Odbył się w dniach od 3 sierpnia do 29 sierpnia 1947 r., jego komendantem był hufcowy Józef Bojar phm., zaś oboźnym Tadeusz Kościelski. Uczestników było około czterdziestu, głównie z Zamościa. Ze Szczebrzeszyna byli: Wacław Drożdżyk, Zbigniew Hibner, Tadeusz Kościelski, Andrzej Saciuk (?), Jerzy Żuk, Marian Szczerba.

Dzięki druhowi Marianowi Szczerbie zachowały się fotografie, które obrazują ten piękny obóz. 

 

Fot. nr 42.

 

 

 

 Na fotografii nr 43 znajdują się od lewej: Stanisław Kasprzysiak, Włodzimierz Chmielewski, pani Bronisława Kasprzysiakowa, Tadeusz Kościelski, pani Bojarowa, Józef Bojar - komendant obozu, Jerzy Łazarz.

 

 

  Zdjęcie nr 44 przedstawia prace pionierskie przy urządzaniu obozu. 

Od lewej: NN, NN, NN,  Wacław Drożdżyk, Zbigniew Hibner (?), NN,  klęczą:  Włodzimierz Chmielewski, NN

 

 

Fot. nr 45 przedstawia grupę harcerzy, wśród których można rozpoznać od prawej J. Łazarza, S. Kasprzysiaka, W. Chmielewskiego i T. Kościelskiego.

 

 

 

 

Na fot. 46 zastęp służbowy przygotowuje obiad, gniecie ciasto na kluski. Od lewej M. Szczerba. 3. Janusz Dzidowski, inni NN.

 

  

Fot. nr 47. Obóz gotowy do wymarszu na wycieczkę.

1. Dh J. Bojar, 2.W. Chmielewski, 3. S. Kasprzysiak, ....... 9. W. Drożdżyk, 11. M. Szczerba, 13. J. Dzidowski.

 

 

Fot. nr 48. Wartownik, już nie z lancą, lecz  jak przystało „góralom”, z ciupagą.

 

  Fot. nr 49

Od lewej: 1. Zdzisław Gabryiel, 2. Jerzy Żuk, 3. NN, 4. Z. Hibner, 5. W. Chmielewski, 6. S. Kasprzysiak, 7. W. Drożdżyk, 8.NN, 9. M. Szczerba, 10. Zbigniew Jeżo.

  

Oprócz fotografii Marian Szczerba zachował opis obozowej wycieczki na Turbacz w dniu 18 sierpnia 1947 r., napisany przez Włodzimierza Chmielewskiego, który przytaczam in extenso.

 

WYCIECZKA NA TURBACZ

szczyt 1311 m. n. p. m., dzień 18.08.1947.

 

Wycieczka ta była już od dawna zaplanowana. Była to nasza druga próba dojścia do szczytu. Pierwsza, sprzed kilku dni nie udała się z powodu złej pogody. Dzisiaj było inaczej. Pogoda zapowiadała się piękna. Nic więc dziwnego, że wczesnym rankiem alarm, ogłoszony przez komendanta obozu druha Józefa Bojara postawił nas wszystkich na nogi.

Zaspane bractwo początkowo nie kojarzyło sobie gwizdków rozlegających się w obozie z potrzebą szybkiego wstawania i przygotowania do wymarszu. Dopiero okrzyk „alarm” zaprowadził porządek w obozie. Szybko spakowano plecaki, posprzątano rozbabrane prycze. Jeszcze szybciej zjedzono śniadanie. Wszystko trwało około trzydziestu minut.

Po sprawdzeniu liczby udających się na zdobycie Turbacza wyruszono w drogę. Wyprawa była połączona ze zdobywaniem sprawności. Trzech delikwentów tzn. Stasiek Kasprzysiak, Tadek Klukowski i ja Włodzimierz Chmielewski mieliśmy zdobywać sprawności: wskazidrogi, łazika wiejskiego i wędrownika. Zajęliśmy miejsce na czele oddziału rozespanych druhów.

Prowadził Tadek Klukowski trzymając, jako odznakę swej „władzy”, mapę terenową w ręku.

Początkowo szliśmy w miarę równym terenem. W miarę jednak oddalania się od obozu teren stawał się trudniejszy. Coraz bardziej fałdował się i wznosił ku górze stromymi podejściami. Na przeszkodzie stawały potężne wzgórza i wzniesienia.

Do tego jeszcze druh komendant rozpoczął egzaminowanie nas ze spostrzegawczości i terenoznawstwa oraz higieny wycieczkowej. Było to dodatkowe utrudnienie dla naszej gromadki. Trzeba było mieć oczy szeroko otwarte i nie mniej otwarty umysł.

A teren stawał się coraz bardziej trudny i dziki. Idąc wąską ścieżką po Polanie Bukowińskiej obserwowaliśmy jednocześnie bacznie teren oraz przyrodę.

Skaliste otoczenie, spękane i postrzępione było ogromną przeszkodą dla naszych zmęczonych już nóg, tempo marszu jednak nie słabło. Przeciwnie, zwiększało się. Szliśmy szybko, lekko posapując. Drzewostan był bardzo urozmaicony. Przeważnie widać było świerki, spotykaliśmy także jodły, jałowiec i nieliczne skupiska kosodrzewiny. Nieco wyżej zaczął się pojawiać mech i krzaki czarnych borówek niemiłosiernie drapiących nasze obnażone nogi.

Po sforsowaniu stu metrów wzniesienia zatrzymaliśmy się na mały odpoczynek.

Wreszcie wyszliśmy na dużą polanę o pochylonym stoku, okoloną gęstym lasem. Z polany tej roztaczał się przepiękny widok na dolinę Kowańca. Trochę odpoczęliśmy a potem dalej w drogę.

Gdy wyszliśmy na północną krawędź doliny znowu popatrzyliśmy wokół siebie. Było coś cudownego. Ciemność gęstego lasu zmieniła się ustępując miejsca panoramie gór. W oddali widać było zieleń hal i maleńkie, białe punkty pasących się w stadzie owiec. Na halach majaczyły w lekkiej mgle drewniane szałasy góralskie. Tam znajdowali w nocy schronienie bacowie i juhasi, a także zbłąkane wycieczki.

Skierowaliśmy się na wschód. Szliśmy prawie samymi szczytami. Teraz Stasiek Kasprzysiak przejął od Tadka prowadzenie. W oddali widniał szczyt Turbacza. Zdawało się, że to już niedaleko. Ale to było złudzenie. Jeszcze czekało nas dużo drogi. Na krańcach widnokręgu majaczył zamglony szczyt Babiej Góry. Niektórzy robili nawet zakłady, rozstrzygnięte po powrocie do obozu, na mapie plastycznej, czy to naprawdę „ta” góra.

Marsz trwał dalej. Prowadziła ku Turbaczowi wąska, kręcąca się wśród drzew ścieżka. Raz się wznosiła, raz opadała. Przeciskaliśmy się chwilami wśród krzewów czarnych borówek. Po drodze zrywaliśmy dojrzałe owoce gasząc pragnienie. Wkrótce nasze twarze przybrały  odcień fioletowy i plamisty.

Wreszcie ścieżka rozszerzyła się, przechodząc w dużą polanę. Pasły się tam owce pilnowane przez juhasów i potężnego, białego owczarka. Daliśmy psu kawałek chleba z marmoladą, za co otrzymaliśmy wesołe pomerdanie ogonem.

Za tą polaną była druga z dwoma szałasami. Komendant zagwizdał dając hasło do odpoczynku. Wtedy to właśnie z szałasu wyszło dwóch uzbrojonych ludzi. Jeden ubrany był w zielony mundur i wojskową czapkę, na której widniał na czerwonej podkładce orzełek w koronie. Mężczyzna miał zawieszony u pasa pistolet, w ręku trzymał rkm z lufą skierowaną ku nam. Drugi miał czarny mundur oraz czapkę, także z orzełkiem w koronie. Za pasem miał dwa granaty, a w ręku niemiecki „mpi”. Mina jego chmurna i ponura nie wróżyła nic dobrego. Podeszli ku nam. Wtedy usłyszałem szept Tadka: to od „Ognia”. Nie wiedziałem co to znaczy. Żadnego ogniska nie widziałem jako żywo. Otoczyliśmy ich kołem, a oni rozpoczęli sprawdzanie dokumentów druha Bojara. Tadek podszedł do nich i coś cicho powiedział. Przestali sprawdzać. Powiedzieli zwracając dokumenty: „Możecie iść dalej. Na pewno spotkacie harcerki z Krakowa”. Zapytali także czy w pobliżu nie ma jakiegoś wojska. Odpowiedzieliśmy przecząco. Wrócili do szopy skąd słychać było gwar kilkunastu głosów.

Poszliśmy dalej. Po kilku minutach byliśmy u podnóża Turbacza. Na jego szczycie była zbudowana drewniana wieża meteorologiczna. Rozpoczęliśmy wyścig we wspinaniu. Większość poszła ścieżką. My z Tadkiem wspinaliśmy się na wprost. Podrapaliśmy się niemiłosiernie, ale byliśmy pierwsi na szczycie, a potem na drewnianej wieży. Wiatr wiał tutaj bardzo chłodząc nasze rozpalone ciała. Z wieży widać było całą kotlinę nowotarską, zamglone szczyty Karpat, Kowaniec, a nawet Nowy Targ. Byliśmy na wysokości 1311 metrów nad poziomem morza. Wzrok nasz przyciągały szczególnie Tatry, Pieniny i Beskid Wschodni. Niejeden wzdychał: „Żeby tam być !”

Cała grupa rozlokowała się pod wieżą korzystając z chwili odpoczynku. Grupa „kucharzy” szykowała śpiesznie coś „do rzucenia na ruszta”. Żołądek bowiem przypominał każdemu o swych prawach. Obiad smakował nam jak nigdy, chociaż była to znienawidzona przez wszystkich jaglana kasza z konserwami z puszek.

O godzinie szesnastej ruszyliśmy w drogę powrotną do obozu. Teraz ja stałem się najważniejszą osobą. Miałem prowadzić według mapy. Po drodze skręciliśmy w lewo, aby obejrzeć zburzone przez Niemców schronisko u podnóża Turbacza. Tam spotkaliśmy harcerki z Krakowa. Frajda była obustronna. Potem dalej w drogę. Miałem duże kłopoty z właściwym prowadzeniem grupy. Coś mi się poplątała droga. Tu było inaczej a na mapie inaczej. Dlatego też mapę schowałem do kieszeni i zacząłem prowadzić „na nos”. Prowadziłem w kierunku widocznego w oddali Kowańca. Zanurzyliśmy się w gęsty las i tutaj znowu rozpoczęły się kłopoty. Prowadziłem „na skróty”. Potykaliśmy się o zwalone pnie, krzaki jeżyn i tarniny. Wreszcie natrafiłem na strumień. Wiedziałem że przepływa on obok naszego obozu. Dlatego szliśmy trzymając się jego brzegów. Tak doszliśmy aż do Gozdowa. Chwilę odpoczęliśmy i znowu w drogę. Tutaj grupa się rozproszyła. Każdy szedł na własną rękę wyczuwając dym z obozowiska. Byłem strasznie zmęczony i głodny. Jako pierwszy zameldowałem się w obozie. Musiałem czekać jednak na całą grupę i dopiero wtedy była spóźniona kolacja. Miałem ciche „zmycie głowy” od komendanta za to, że grupa uległa rozproszeniu. Nikt jednak nie zabłądził. To mnie uratowało przed dyskwalifikacją. Wraz ze Staśkiem Kasprzysiakiem i Tadkiem Klukowskim otrzymaliśmy upragnione sprawności.

Nazwiska uczestników obozu w Kowańcu w sierpniu 1947 roku:

Komendant - Józef Bojar

Intendent, zaopatrzeniowiec - Jerzy Łazarz

Harcerze:

1. Andrzej Byczkowski

2. Stanisław Lembrych

3. Zbigniew Sak

4. Tadeusz Kościelski

5. Włodzimierz Chmielewski

6. Stanisław Kasprzysiak

7. Ireneusz Kasprzysiak

8. Tadeusz Radzik

9. Józef Kołcun

10. Stanisław Surmacz

11. Tadeusz Babiarz

12. Ryszard Kot

13. dh Dudek

14. Witold Ordyczyński

15. dh Bartnik

16. Jerzy Tur

17. Stanisław Noga

18. dh Łopaciński

19. Jerzy Żuk

20. Zbigniew Jeżo

21. Janusz Litwin

22. dh Zieliński

23. Wacław Drożdżyk

24. dh Skotarski

25. dh Taradyś

26. Zbigniew Hibner

27. Marian Szczerba

28. dh Kalinowski

29. Waldemar Kursa

30. Ryszard Rams

31. Janusz Dzidowski

32. Jerzy Szykuła

33. Ryszard Staroń

34. dh Tkaczyk

35. Ryszard Ćwiertniewicz

 

I jeszcze jedna relacja. W obozie uczestniczyli dwaj bracia Kasprzysiakowie: Stanisław i Ireneusz, z Zamościa. Ten ostatni tak opisuje swoje wspomnienia obozowe.

W roku 1947 pojechałem na swój pierwszy obóz do Kowańca koło Nowego Targu. Była to już w pełni przeżywana przygoda „samodzielnego” czternastolatka. Wiele momentów i zdarzeń z obozu w Kowańcu dobrze pamiętam. Najlepiej może uroczyste przyrzeczenie harcerskie, które składaliśmy późnym wieczorem, przy ognisku i które zostało zakłócone przez koczujących w pobliżu Cyganów. Obrzucili nasz krąg kamieniami, aby wywołać panikę a w tym czasie obrabować namioty. Na szczęście zdołaliśmy ich szybko i skutecznie przepędzić.

Jerzy Żuk podaje odmienną wersję. Stał w tym czasie na warcie. Było to zwykłe niedzielne lub sobotnie ognisko, nie przyrzeczenie. W czasie części artystycznej wystąpił zespół muzyczny Cyganów. Niewykluczone, że zamiarem ich było odwrócenie uwagi harcerzy od planowanego przez wyrostków cygańskich „skoku” na namioty i kradzieży koców. Warta zaczęła gwizdać na alarm i udało się odpędzić złodziei. Jerzy zapamiętał, że w obronie harcerzy ruszył jakiś podpity góral, który złapał wyrostka cygańskiego i chciał go wrzucić do ogniska. Druhowi Bojarowi na szczęście udało się uratować chłopca. Sąsiedni obóz z Szaflar był w tym czasie na wycieczce a harcerze z zamojskiej grupy wartowali i im też udało się odpędzić Cyganów.

Przyrzeczenie odbyło się w dniu 25 sierpnia 1947 roku.

Kopia zaświadczenia Komendy Hufca w Zamościu o złożeniu przyrzeczenia przez Mariana Szczerbę.

 

POWRÓT  DALEJ

 

1