M.A.R.K-13 lubi wakacje...


[Od redakcji: ponizszy tekst pochodzi z mojej "Emailowej Kroniki", ktora byc moze ukaze sie w calosci drukiem w pierwszej polowie XXI wieku. Przepraszam ze wszelkie bledy jezykowe. Kronika spisywana jest na biezaco, w pospiechu i prawie nigdy nie jest czytana przez autora w celu poprawienia ewentualnych bledow, co byc moze kiedys jednak nastapi...]
 

98.07.27

Oj dzialo sie dzialo... Urlop byl udany przede wszystkim dlatego, ze byl zupelnie nieplanowany i puszczony na tzw. 'spontan'... A byl udany - wczoraj wieczorem nie pamietalem nawet numeru mojego serwera loginowego pod UNIX'em...
 

98.07.13

Trzynastego, choc nie piatek. Udalo nam sie z Ola wyjechac w trase juz wczesnym popoludniem, gdyz obok wielu spraw, ktorych nie zdazylismy zalatwic wczesniej mialem na glowie jeszcze zmore Amerykanina czyli rachunki... Te, ktore moglem zaplacilem z gory wysylajac listy z czekami o standardowych nominalach na standardowe adresy. Rachunek telefoniczny nie zdazyl przyjsc przed wyjazdem, wiec zadzwonilem do Pacific Bell z prosba o przesuniecie terminu platnosci do 27-go. Poniewaz jestem wzorowym klientem i rachunki place zawsze grubo przed terminem i w calosci (tutaj czasem mozna placic w czesci, a reszte rozkladaja na nastepne miesiace jesli ktos chce) nie bylo z tym zadnego problemu. Co do TV kablowej - pojechalem do biura i zaplacilem osobiscie nie czekajac na list z rachunkiem. Prosto z siedziby TCI ruszylismy w trase.

Cel: Reno, Nevada (kierunek Yellowstone)... Aby ominac korki, zamiast jechac prosto przez obszar San Francisco odbilismy nieco na poludnie, do San Jose, skad juz trasa na Sacramento (skad inad znana z tego, ze co tydzien jade nia do kosciola).  Podczas tej wycieczki mialem sie nauczyc, ze na "amerykanskich hajlejach" trzeba piekielnie uwazac i najlepiej znac teren jak wlasna kieszen, bo znaki czesto oszukuja, lub sa male i postawione po najmniejszej lini oporu, tzn. przy samym zjezdzie z autostrady... Zagapilem sie tylko na kilka sekund, ale wystarczylo bo moment byl idealny. Pas, ktorym jechalem, nagle zamienil sie w pas autostrady prowadzacej do Oakland. OK, zrobimy male kolo i przy okazji zobaczymy to slawne miasto... Blad - nie ma nic gorszego niz korki na obwodnicach Oakland w godzinach szczytu...

Nevada wita przybyszow wolnoscia hazardu. Juz blisko granicy znajduja sie pierwsze osady z hotelami i kasynami gry - niezle urozmaicenie dosc "monotonnego" - gorzysto-pustynnego krajobrazu... Kiedy w koncu przyjechalismy do Reno (Las Vegas w miniaturze + troche przemyslu) bylo juz ciemno. "Motel 6" wybralismy na nocleg dlatego, ze byl najblizej stacji benzynowej, na ktorej kupilismy mape, a moj tylny zderzak zyskal nowa skaze (parkowanie tylem i noca troche przed polnoca he he)... Po przygodach calego dnia Ola stwierdza, ze wcielamy w zycie plan "B" tj. rezygnujemy z Yellowstone, na rzecz wylacznie poludnia, ale za to ze zwiedzaniem (w miejsce jazdy tylko i to "na styk"). A wiec zamiast kierowac sie dalej na polnocny wschod, pojedziemy na poludniowy wschod.
 

98.07.14

Rano podziwiamy ciekawa architekture srodmiescia Reno oraz znow uczymy sie, jak ciezko poruszac sie w nieznanym terenie majac tylko mape - niestety amerykanskie miasta maja to do siebie, ze sa zbyt duze i skomlikowane, by nawet najdoskonalszy plan mogl oddac caly gaszcz ulic i skrzyzowan, jak to od biedy udaje sie polskim kartografom... [Wbrew pozorom nie wszystkie amerykanskie miasta sa idealna siatka ulic wylacznie rownoleznikowych oraz wylacznie poludnikowych.]

Kierujemy sie na Ely - mala miejscowosc na dlugiej trasie - tam wyznaczamy sobie miejsce na kolejny nocleg... Oli przeszkadzaly bardzo serpentyny, a raczej brawurowy sposob, w jaki je pokonywalem. Co do mnie... po pamietnej wycieczce z Jackiem i Agnieszka do pobliskiego parku "Big Basin" (jazda tam wygladala jak na filmach z Jamesem Bondem lub Swietym, tyle, ze zamiast Astona Martina byl Pontiac Sunfire, no a do tego limity predkosci) - no coz, niewiele mnie juz "rusza"... Postanawiamy zaeksperymentowac z noclegiem i znalezc "normalny" (tj. niemarkowy) motel. Jak powiedziala wlascicielka w srodku pokoje wygladaja lepiej niz na zewnatrz (stare, pomalowane na rozowo mury). Miala kobita racje - w srodku bylo nieco lepiej. Poza nieprzyjemnym zapachem byly jeszcze stare meble i przedpotopowy telewizor. Basenu oczywiscie nie bylo... Postanawiamy eksperymentowac w nieco innym kierunku... Ely to zupelna dziura. Jedyna rozrywka to jazda na deskorolce, lub samochodem wzdluz glownej (i chyba jednej z niewielu tak w ogole) ulic tam i z powrotem... Sa oczywiscie knajpy z zulami oraz kasyna, jak przystalo na Nevade. Jedyne zaskoczenie na plus to (po raz kolejny) uprzejmosc ludzi (pani ze sklepu wziela nasza korespondencje do wyslania, zebysmy nie musieli sie kwapic na pobliska poczte) oraz doskonale zaopatrzony w artykuly spozywcze supermarket...
 

98.07.15

Wuruszamy do kolejnego miejsca na naszej okreznej drodze do Wielkiego Kanionu. Tym razem jest to Moab, Utah. Na calej trasie towarzysza nam fantastyczne widoki... Gory na prawde robia wrazenie. W pewnym momencie przelatuja nad nami dwie F-16-ki, to jeszcze chyba w Nevadzie. Tam jest duzo baz wojskowych. Jakis czas pozniej widzimy podchodzacy do ladowania transportowiec wojskowy - w tajemniczy sposob znika z pola widzenia, rozplywa sie w powietrzu gdzies nad pustynia... Jedziemy jak na filmach. Droga prosta jak drut po horyzont a przed nami i za nami ani jednego samochodu. Czasem wyprzedza nas gnajacy gdzies na zlamanie karku policyjny terenowiec i to wszystko... Tak bedzie czesto podczas tej wyprawy... Nagle naszym oczom po prawej stronie szosy ukazuje sie biala jak maka tafla wyschnietego slonego jeziora. Ja juz oczyma wyobrazni widze mojego T-birda mknacego po gladkiej jak stol powierzchni z predkoscia zblizona do maksymalnej, zjezdzamy z szosy na drozke wiodaca do jeziora, ale poniewaz drozka jest bardzo wyboista i pelna duzych, ostrych kamieni, Ola przekonuje mnie by tam dalej  nie jechac, a do jeziora przejsc na piechote. Cale szczescie, gdyz okazuje sie ono byc tylko "podroba" prawdziwego "motorowo-wyczynowego" wyschnietego slonego jeziora. Okazalo sie miec nierowna, blotnista i zapadajaca sie powierzchnie. Proces wysychania musial tam przebiegac inaczej i zamiast twardej i idealnie gladkiej "podlogi" wyszlo cos miekkiego i wygladajacego jak zaschnieta mieszanka soli z blotem... Byli smialkowie. Jakas rodzina z wielkim bialym pick-up'em ostro pracowala nad wykopaniem swego samochodu, ktory ugrzazl im niemilosiernie. Biorac pod uwage mase tego pojazdu oraz ustawienie - nie bylo nawet sensu proponowac im pomocy polegajacej na holowaniu/wyciaganiu mym T-birdem - widac to bylo na gole oko... Zajelismy sie wiec robieniem zdjec i oto nagle przezylismy scene jak z filmu w klimacie "Pikniku pod wiszaca skala" Petera Weira. Otoz u brzegu jeziora zatrzymal sie stary, sfatygowany samochod wygladajacy jak Passat, a moze jakis "japoniec". Wysiadl z niego chlopak wygladajacy na 17 moze 18 lat. Nie ogladajac sie na nic, z dziwnym, "natchnionym" wyrazem twarzy rozpoczal marsz w kierunku sobie tylko znanego punktu na powierzchni jeziora. Wygladal jak zahipnotyzowany, szedl dosc szybko, ciagle na wprost - po chwili prawie juz znikal nam z oczu... Z szosy zjechal tez jakis ciezki rodzinny pseudoterenowiec - kolejni chetni do obejrzenia rzadko w koncu spotykanego fenomenu wyschnietego (do tego slonego) jeziora... Gdy szlismy w kierunku samochodu, z jeziora wrocil "natchniony" chlopak. Po chwili minal nas swym samochodem by zatrzymac sie przy nowo przybylym. Tamten po chwili ruszyl - jak domyslilismy sie, by udzielic pomocy wlascicielom zakopanego pick-up'a.

Do Moab dotarlismy pod wieczor. Po zlustrowaniu tamtejszych moteli postanowilismy wybrac ten, ktory wydal sie posiadac najkorzystniejszy stosunek "sympatycznosci" do ceny. Rzecz dziwna: gotowka zaplacilismy o 20% mniej, niz zaplacilibysmy chcac skorzystac z karty kredytowej. Czyzby wlasciciel byl przeciwnikiem rozliczen bezgotowkowych?... Rzecz ciekawa. Nasz apartament (bo tak to chyba musze naz- -wac) okazal sie byc w oddzielnym budynku, o standardzie zgola odmiennym od reszty motelu, sprawiajacej dosc "przecietne" wrazenie. Domyslam sie, ze kiedys to byla inna firma, byl to po prostu hotel, a potem zostal przejety przez sasiadujacy z nim motel. Zdziwilo mnie to, ze w hallu budynku (drzwi nie byly zamykane na klucz, tak, ze teoretycznie mogl tam wejsc kazdy wprost z ulicy) stal np. gigantyczny projektor TV (tylko pilot byl na "uwiezi")... Pozalowalismy od razu, ze basen byl juz zamkniety na noc (ciekawe z jakich powodow - jak znam zycie biurokracja nie pozwala hotelom pozwalac gosciom korzystac w nocy z basenow, bo jeszcze ktos by sie sam po pijaku utopil i bylyby klopoty...) bo zaczynalismy juz miec dosyc towarzyszacym nam na okraglo upalom. W samochodzie (dzieki rzekomo nieekologicznemu wynalazkowi klimatyzacji) - wprost raj: mozna miec nawet kilkanascie stopni C, (60 F), ale to, co sie wyrabia na swiezym powietrzu to naprawde "porazka" i "obraza majestatu"...

Moab to wspaniale miasto - wybitnie turystyczne. Mnostwo restauracji, knajp, sklepow z naprawde gustownymi pamiatkami. Takze galerie sztuki, a nawet butik z ekskluzywna skorzana odzieza w stylu Western i nie tylko (kurtki, kowbojskie kapelusze itp.). Na chodniku przed sklepem pod szyldem "Galeria Sztuki i Mody" siedziala ze znudzona (a moze zmeczona) mina dziewczyna wygladajaca na artystke, do tego nietutejsza. Miala bowiem fryzure, makijaz, a nawet byla ubrana jak kobieta, w przeciwienstwie do ponad 90% tutejszych kobiet, ktore ubieraja sie tak, jak u nas rosyjscy handlarze - tj. w odziez sportowo-jeansowa odzierajaca czlowieka z indywidualnosci, niczym bohatera filmu "Dzikosc serca", gdyby zabrac mu jego kurtke z wezowej skorki, bedaca symbolem "jego osobowosci oraz wiary w wolnosc jednostki"...
Jednak to, co nadaje miastu Moab charakter, to polaczenie gustownosci i standardu "przybytkow" z pieknymi gorskimi widokami, jakie je otaczaja...
 

98.07.16

Rano, przy wymeldowaniu, bylem swiadkiem sceny rodem z filmu Lynch'a - tzn. tak dla mnie surrealistycznej. Przy okienku stala panienka wygladajaca z tylu jak NRD'owska sportsmenka - w dresie, straki tlustych wlosow zdawaly sie byc pozostaloscia po fryzurze "mokra Wloszka". W "kanciapie" pani w wieku srednim, wygladajaca na lekko zasuszony egzemplarz emerytowanej urzedniczki. Przy telefonie. Po drugiej stronie ktos podniosl sluchawke i wtedy pani spytala "Czy Panstwo naprawiaja paznokcie? Bo ja mam tu klientke...". Dopiero teraz zauwazylem, ze panienka ma na koncach kilku palcow naklejony plaster. "Nie? Dziekuje..." - i do panienki - "Niestety, nikt chyba tu Pani nie zrobi paznokci...". Na co panienka: "A moze ma Pani jakis klej?" - nie miala. Panienka postanowila szukac w sklepach i zrezygnowana podziekowala. Dopiero teraz zauwazylem, jak zmeczona i pelna cierpienia miala mine...

Wyruszamy w kierunku Holbrook w Arizonie, ale po drodze postanawiamy zahaczyc o Colorado i Nowy Meksyk. Colorado to stan wybitnie rolniczy. Nawet krajobraz zmienia sie jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki od razu po przekroczeniu granicy. Lagodnieje, jest bardziej zielony, a na drogach dominuja pojazdy rolnicze. Z przydroznych pol i pastwisk dochodza charakterystyczne przyjemne (lub nie) zapachy. Mijamy miejscowosc Cortez i kierujemy sie na Gallup w Nowym Meksyku. Tu niestety przewidziane przez Ole moje rozczarowanie. Oczywiscie zmiana stanu w sensie
administracyjnym nie musi pociagac za soba zmiany w widokach, no i nie pociagnela. Widziany przez nas skrawek New Mexico nie mial w sobie nic charakterystycznego, a Roswell bylo zdecydowanie za daleko na wschod...

Podczas tej wyprawy mialem wielokrotnie sie przekonac, ze zmora amerykanskich szos sa swiezo upieczeni posiadacze nowiutkich samochodow japonskich. Tak ogolnie jezdzi sie tutaj z predkoscia o 10 mil/h wieksza "niz przewiduje ustawa". Byc moze wynika to z tego, co slyszalem kiedys o zasadach "wlepiania" mandatow przez tutejsza drogowke, choc nie wiem czy to prawda. Otoz podobno, by wyeliminowac bledy pomiarow itp. policja daje mandat dopiero wtedy, jesli odczyt z radaru przekracza limit plus rzeczone 10 mil/h. Jesli wiec wszyscy (cala wielokilometrowa kolumna) jada "na styk", to policja macha zapewne reka...
Otoz kiedy jedzie sie z gorki, limit wynosi np. 55, wszyscy jada 65, to tacy "szpanerzy" chcac pokazac jaka moc drzemie w silniczkach ich japonskich cacek wyprzedzaja kazdego na drodze "prujac" non stop 80... Kiedy jednak jedziemy strefa z limitem 70, jest pod gorke, wszyscy normalni ludzie chca jechac 80, to ci wlasnie "sportowcy" wloka sie niemilosiernie 60-ka, jakby ich motorki stracily wlasnie potencje. Beznadzieja...
 

98.07.17

Po wymeldowaniu sie z "Motel 6" w Holbrook wyruszamy w kierunku polozonego na polnocy Arizony, nad przepieknym jeziorem Lake Powell miasta Page. Trasa jest fantastyczna - standardowej przyjemnosci jazdy towarzysza wspaniale widoki. Po drodze "zaliczamy" dosc slawny krater meteorytowy. Przewodnik Pascala po zachodnich Stanach (do tego rozleklamowanego niegdys szeroko na 3 Programie P.R. wydawnictwa zrazilem sie po tym jak nabyty przed wyjazdem do Zurychu przewodnik po Szwajcarii okazal sie nie tylko szerzyc lewicowa propagande, ale jeszcze poswiecac relatywnie duzo miejsca "kontaktom i adresom" dla "homoseksualistow i lesbijek" nie podajac zupelnie zadnych informacji nt. uslug swiadczonych dla udajacych sie tam Ortodoksyjnych Sadystow lub np. Anonimowych Nekrofili) "zjechal" to miejsce "rowno" - tj. - powinienem napisac - obszedl sie z nim bez pardonu twierdzac, ze sam krater byl ciekawy tysiace lat temu (tzn. swiezo po uderzeniu meteorytu), a muzeum jest nic nie warte, bo kogo obchodzi, ze astronauci przed wyruszeniem w kosmos trenowali... Co za "przypal" (jak mowia) pisal ten przewodnik?! A moze jest on po prostu pisany dla kretynow?...
Dla mnie liczy sie sam krater - takie "rzeczy" spotyka sie nieczesto, a jego gigantyczne rozmiary naprawde robia wrazenie... Na dnie mozna ogladac - przez lunete - pozostalosc meteorytu - ogromny, metaliczny "ciemny kamien"... Do tego liczy sie jakosc i poziom uslug gastronomiczno-pamiatkarskich, a to jest tam bez zarzutu. Dosc ciekawa choc skromna ekspozycja muzeum takze warta jest obejrzenia - podobnie jak audiowizualne prezentacje ukazujace komety, meteoryty, uderzenia w planety itp... Jedyne, co mnie - jako perfekcjoniste - "oslabilo", to automat do symulacji kosmicznych katastrof. Otoz wyglada jak automat do gier. Mozna sobie wybrac rodzaj obiektu (meteoryt, kometa i cos tam jeszcze), srednice, predkosc, gestosc, oraz kat uderzenia w powierzchnie Ziemii. Po czym najpierw widzimy bardzo ladna animacje komputerowa przedstawiajaca obiekt mknacy przez Uklad Sloneczny, po czym wejscie w atmosfere i w koncu samo uderzenie, eksplozje i pozostaly krater. Szkopul w tym, ze ostatnia faza jest identyczna niezaleznie od ustawionych tam parametrow - tego rozczarowania nie jest w stanie zalagodzic nawet bardzo atrakcyjna muzyka elektroniczna towarzyszaca calej animacji...

W polozonym nieopodal sklepie spozywczo-pamiatkarskim przy stacji benzynowej mozna nabyc m.in. jedna z najpopularniejszych tu kiczowatych (jak na USA przystalo) pamiatek - prawo jazdy wystawione dla kosmity (A. Lien, lub Mr. Alien), oczywiscie ze "zdjeciem". Stan mozna sobie wybrac. Obok reklamy slawnej "pozaziemskiej autostrady"... Nawiasem mowiac albo ja jestem durny, albo przewodnik Pascala sieje dezimformacje. Np. o Roswell pisze jakby nigdy nic, ze znane jest z tego, ze rozbil sie tam pozaziemski statek kosmiczny (zapominaja dodac "rzekomo" - ja osobiscie w to - jeszcze - wierze, ale uwazam, ze przy braku dowodow jest to nieco smieszne), po czym pisza, ze badacze UFO podkreslaja, ze w Nowym Meksyku skonstruowano po raz pierwszy i testowano bron nuklearna. Nie wiem jak z testowaniem, ale co do konstruowania to zawsze myslalem, ze bylo to w Kaliforni. Natomiast Roswell znane jest z tego, ze stacjonuje tam jednostka lotnictwa bombowego, do ktorej nalezal samolot, ktory zrzucil pierwsza bombe atomowa na Japonie...

Ach, te upaly... W Page postanawiamy zatrzymac sie na dwie noce, by jeden dzien odpoczac nad woda uprawiajac tzw. "slodkie lenistwo"...
 

98.07.18

Odsypiamy, po czym dzien spedzamy glownie na opalaniu sie i moczeniu w basenie "Motelu 6". Ja podczytuje "Agenta Dolu" M. Wolskiego (Ola przywiozla mi z Polski kilka ksiazek, ktore darze sentymentem, niestety nie dostala "Pieprzonego losu kataryniarza", choc przywiozla m.in. "Czerwone dywany. Odmierzony krok", ze o "Notece" Lewandowskiego nie wspomne...).

Na slonce reaguje zawsze tak samo malo inteligentnie. Opalam sie zbyt intensywnie, robie sie rozowy, czerwony, zmieniam skore, po czym wszystko wraca do normy. Tym razem mialo to przebieg lagodniejszy niz pamietne opalanie sie na wloskiej plazy podczas wycieczki po Jewropie Zachodniej - wieczorem poczulem sie nieco dziwnie, dostalem goraczki a cale cialo palilo jak diabli. Wypryskali na mnie caly zapas pentanolu, jaki przewidziany byl na 2-autokarowa wycieczke (niestety zdjecie nie wyszlo, a szkoda, bo wygladalem jak sniegowy balwan z kosmosu), polozylem sie - na ile sie dalo - spac nie stawiajac sie na randke z kolezanka... Na drugi dzien nasza wycieczkowa pielegniarka polozyla mnie na kocu (z braku lezanki), usiadla nade mna i igla-jednorazowka przebijala wszystkie bomble jednoczesnie dezynfekujac jakims preparatem ziolowym. Nie powiem, przyjemne. Potem spedzilem 2 dni w toaletach na campingach - bylo to miejsce najbardziej zacienione i jedynie chlodne przez co ominely mnie np. takie atrakcje jak francuska plaza topless (kolezanki mnie zapraszaly, ale co moglem poradzic na to, ze gdy tylko slonce wysuszylo wode, ktora non stop sie oblewalem zaczynalem odczuwac niemilosierny bol?)... Tym razem bylo lagodniej, bo skora zeszla mi z pominieciem fazy bomblowej he he...

Wieczorem wybralismy sie na sesje zdjeciowa wzdluz trasy, ktora jechalismy poprzedniego dnia. Na odcinku mniej wiecej 50 mil przed Page mozna "ustrzelic" fantastyczne zdjecia krajobrazow typu "kanionowego", a takze archaicznej stacji benzynowej, dla ktorej czas i rozwoj techniki zatrzymal sie chyba 40 lat temu...

Piekne krajobrazy (Wielki Kanion w "miniaturze") byly juz w srode na drodze do Moab. Tam, kiedy zatrzymalismy sie na tarasie widokowym, dogonil nas woz, ktorego wlasciciele pomagali zalodze zakopanego w soli pick-up'a. Widzielismy tez dwoch smiesznych, odzianych w "skory" motocyklistow, ktorzy nabyli cala kolekcje bizuterii od sprzedajacych ja pokatnie (zapewne "poza Balcerowiczem") pan. Pewnie sprzedadza ja swym kolesiom jako dodatki do ubiorow i stylizowanych na czapki Wermachtu skorzanych nakryc glowy easy-hell-rider'ow he he...

Wspomniane widoki byly przyczyna, dla ktorej zdecydowalismy sie na zatoczenie malego kola po drodze do Wielkiego Kanionu. Chodzilo oczywiscie o urozmaicenie, gdyz sadzilem ze zanim zobaczymy "ten prawdziwy", mozemy troche odpoczac przy innych krajobrazach. Mysle, ze pomysl nie byl taki zly...
 

98.07.19

Cel: Wielki Kanion. Glowne atrakcje znajduja sie we wschodniej czesci Parku Narodowego. Wiezdzamy do niego od tej wlasnie strony, by po przejechaniu kilkudziesieciu mil zatrzymac sie w glownym "osrodku cywilizacji" Kanionu - Grand Cannion Village. Wioska ta ciagnie sie przez mil chyba kilkanascie, choc jest dosc rozproszona po lesie. W "centrum" znajduje sie poczta, supermarket, restauracje oraz biura hoteli i moteli. Wszystko, z wyjatkiem Urzedu Pocztowego, ktory jest oczywiscie (i niestety) panstwowy, jest wlasnaoscia faceta nazwiskiem Fred Harvey. Monopol innymi slowy. Nocleg w pokoju starego standardu kosztuje tyle co 2 noclegi w lepszym "Motel 6", natomiast w pokoju lepszego, nowszego standardu - ok. 3 razy tyle. Poza tym tanio - nie rozumiem dlaczego przewodnik Pascala narzekal na drozyzne. Bary i restauracje pomimo wysokiego standardu (w sensie jakosci, ilosci, oraz smaku) sa tansze chyba nawet niz w mojej okolicy (no wlasnie, chyba juz wiem - goscie piszacy dla Pascala brali pod uwage srednie ceny w USA, ja patrzylem na to z punktu widzenia turysty z CA, ktory gdzieby nie pojechal na Wschod - byle nie przekroczyc Atlantyku - wykrzykuje zdziwiony: "Ale tu tanio!!!". Jedynym wyjatkiem sa ceny uslug fotograficznych. W USA standard to film 24-klatkowy oraz podwojne odbitki formatu 4 x 6 cala czyli 10 x 15 cm. W CA - o ile nie korzysta sie z uslug jakichs "super-hiper" - kosztuje to ok. 9$ z wywolaniem filmu przy czasie wykonania 1 godzina. Jesli chcemy odebrac zdjecia na drugi dzien - jest to nieco tansze. W imperium Freda Harvey'a jest to prawie 15$ - musialem nieco przeplacic, gdyz z jednej strony balismy sie o los filmow w potwornych upalach, z drugiej dorobienie drugiej serii odbitek po powrocie daloby w sumie kwote nawet wyzsza (roznica cenowa miedzy pojedynczymi a podwojnymi odbitkami jest mala)... Podejrzewam, ze byc moze wlasnie klimat jest przyczyna, dla ktorej przyjal sie tu standard 24-klatkowy w miejsce 36. Chodzi pewnie o to, by film byl krocej w aparacie i szybciej zostal wywolany.

Pod wieczor wyjezdzamy na kolejna sesje zdjeciowa wzdluz drogi, ktora tu przyjechalismy. Jest tam masa punktow z tarasami widokowymi, praktycznie co kilometr - kilka. Zaczynamy od starego indianskiego obserwatorium, z ktorego widac Kanion jak na dloni, niczym u nas doliny z Orlich Gniazd. Nie dziwie sie lokalizacji. Ten, kto tam siedzial, mial w garsci cala okolice...

Nad Kanionem deszcz i chmury. Cos naprawde fantastycznego kiedy widzi sie to z dystansu. Jakby powloki chmur mialy dziurawe dna i wylewala sie z nich jakas mglista substancja. Ola cieszy sie, ze zalozyla do aparatu film o czulosci 1000 - najlepsza okazja by go wykorzystac i bardzo chyba niepowtarzalna - takie zdjecia nie zdarzaja sie w albumach...

Przechodzimy piechota wzdluz krawedzi gory do nastepnego punktu widokowego, ale tu lapie nas potezna burza. Zartow odechciewa nam sie, kiedy biegnac przez zagajnik jestesmy swiadkami uderzenia pioruna w odleglosci kilkudziesieciu metrow. Nie jest to jednak burza, ktora mieslimy naprawde zapamietac z tej wyprawy...
 

98.07.20

Odsypiamy, po czym z centrum wioski wyruszamy autobusem do nieco oddalonego jej fragmentu, skad biegnie kilka atrakcyjnych szlakow turystycznych. Cos, co nie za bardzo mi sie podoba to to, ze autobusy sa tu za darmo - a wiec wliczone w cene noclegow, towarow i uslug. Nie lubie jak cos jest wliczone. Autobusy kursuja wahadlowo na kilku trasach laczacych fragmenty wioski w rozmaitymi punktami turystycznymi o znaczeniu "strategicznym". Ja oczywiscie zakladam na glowe zmore dla Oli (straszna sie z nij konserwatystka zrobila, nawet w dziedzinie mody) - nabyty poprzedniego dnia gustowny brazowy kapelusz a la Western - Ola uwaza, ze w ten sposob staje sie tak samo kiczowaty i smieszny w swym bezgusciu jak cale USA. Troche jej przechodzi kiedy spotykamy prawdziwych "kowbojow" (wygladajacych na ojca - jakies 50-60 - i syna - jakies 30-40 -  na wspolnej wyprawie w celu podziawiania widokow). Jednak kowbojki kupie sobie dopiero wtedy, kiedy wyjedzie - nie przezylaby tego he he...
Na turyste, ktoremu chce sie zejsc w dol (a potem wejsc) czekaja wspaniale przezycia estetyczne jak np. pelne zieleni ogrody z wodospadami. Wielki Kanion nie jest bynajmniej tym z czym sie kojarzy - potezne i ponure skaly koloru brazowego, tak martwe jak rzeki, ktore niegdys je ksztaltowaly...
 

98.07.21

Wyruszamy na poludnie i zachod - do Las Vegas. Przy trasie 64, niedaleko Williams zatrzymuje sie widzac reklame sklepu z indianska bizuteria, na ktorej zalezy Oli. Przy czym slowo indianska nalezy rozumiec: produkowana przez Indian zupelnie wspolczesna bizuteria z tradycyjna stylizacja. Moja uwage na dzrzwiach sklepu zwraca naklejka samochodowa z orlem na bialo-czerwonym tle i literami PL. W srodku na scianie mnostwo wycinkow z prasy amerykanskiej i polskiej. Ekspedientka wyjasnia mi, ze wlasciciel jest Polakiem. W czasie kiedy Ola oglada ekspozycje bizuterii oraz roznego rodzaju pamiatek ja pobieznie podczytuje teksty z wycinkow oraz licznych naklejek. Jedna z nich mowi "Chronione przez Magnum 0.357". Sa takze "Kalashnikov Security" z sylwetka AK-47, "Czy ufasz swemu rzadowi?", "USSA - United Socialistic States of America" z recznym dopiskiem "Nie pozwol, by to nastapilo", "Zainwestuj w Ameryke. Kup Smith&Wesson'a". Wlasciciel sklepu i chyba paru innych okolicznych businessow to Mieczyslaw Sobczak ("Wild Mitch" - "Dziki Mietek") - autentyczny kucharz, ktory po ucieczce z PRL osiadl w USA. Obecnie szanowany obywatel i jesli sie nie myle czlonek "Lions Club" (to bardzo podejrzane - moze sie myle...). Poza tym podroznik, przyjaciel Indian, znawca medycyny naturalnej i zagadnien z dziedziny parapsychologii...

Postanawiamy skorzystac z okazji i przejechac sie legendarna Trasa 66 zwana "glowna ulica Ameryki". Jest to historyczny szlak, dzis rzadko juz uczeszczany - chyba tylko przez turystow - gdyz zastapiony lepszymi drogami i autostradami. Niektore odcinki drogi jednak zrekonstruowano, a warto je odwiedzic, gdyz dla polozonych przy nich osad czas zatrzymal sie chyba dawno temu...

Trafiamy do miasteczka (?) Seligman, gdzie nasza uwage przykuwa od razu pstrokacizna dekoracji baru fast-foodowego oraz calej okolicy. Zwiedzanie zaczynamy jednak od baru wlasnie, noszacego dumna nazwe Delgadillo's SNOW CAP. Wsrod dan wymieniono "Dead Chicken" czyli martwe kurczaki. Bar polozony jest na rogu dosc oryginalnego ogrodu - wypelnionego po brzegi szmira tak kiczowata, ze nasze importowane z Niemiec czy Czech krasnale ogrodowe sa przy tym szczytem dobrego tonu. Oprocz plastikowych i ceramicznych zwierzat mamy bowiem do czynienia z drewnianymi samolotami i innymi starymi zabawkami, ozdobnymi klombami udekorowanymi stara cebula itp. Stoi tam kilka samochodow z epoki od poznego Roosvelta wzwyz, kilka starych dystrybutorow paliwa ze stacji Chevron'a oraz dwa drewniane wychodki (pardon, toalety) przyozdobione plakatami z napisami typu "Do wynajecia", "Korzystaj wylacznie z 1 klasy", itp, wyposazonymi w srodku nie tylko w dosc nowoczesne klozety, ale takze w TV, naglosnienie z muzyka z baru oraz inne rzadko spotykane w takich miejscach "bajery". Obok baru, na rogu dwu ulic stoi zaparkowany samochod chyba jeszcze starszy od w/w - z mnostwem dodatkowej kiczowatej dekoracji na tablicy (wyjatkowo nawet niezbyt kiczowatej) z logo "Route 66" poczawszy. Sciany baru udekorowano prawdopodobnie liczacymi sobie kilkadziesiat lat plakatami, jak np. reklama piwa Heineken, oraz - w specjalnej honorowej gablotce - wycinkami z numeru "National Geographic", ktory prezentowal reportaz o tym majacym juz jakies 80 lat przybytku. Sciany w srodku pekaja w szwach od banknotow i wizytowek pozostawionych przez turystow ze wszystkich chyba krajow swiata. Z pewnego rodzaju satysfakcja dostrzegam wsrod nich charakterystyczna zielone 50 zl ze Swierczewskim.

Obecny wlasciciel prowadzi ten interes juz od chyba 45 lat - ostatnio razem z synem. Obu laczy niesamowite poczucie humoru. Z miejsca, w ktorym zglodniali turysci zamawiaja swe fast-food'y co raz dochodzi odglos naglego wybuchu smiechu - to stary wlasciciel robi turystom niesamowite kawaly. Dewiza lokalu brzmi: "Zjedz tu i zatankuj. Slomki i serwetki tylko delikatnie uzywane". Ola poswieca chyba ponad godzine na reporterskie obfotografowanie wszystkiego co sie tam rusza a nawet nie rusza. Ja zaczynam pogawedke z synem wlasciciela, ktory od razu wyznaje ze oni tak naprawde to sa z Venus _ kiedy ja pytam o to, gdzie do kladnie znajduje sie slawna "Pozaziemska autostrada". Reke "podaje" w nietypowy sposob. "Tak witaja sie kosmici" - wyjasnia... Faceta niesamowicie podnieca informacja, ze jestesmy z Polski. "To przeciez po drugiej stronie Wszechswia... Ziemii znaczy" - mowi... Po zapodaniu wyrobow smazalnianych udajemy sie na dalsze zwiedzanie miasteczka. Do wyboru dwa bardzo ciekawe sklepy z pamiatkami. Jeden zorganizowany na zapleczu salonu fryzjerskiego z epoki trudnej do okreslenia (z satysfakcja odnotowuje wsrodf dekoracji pocztowke z Opola), drugi prowadzony przez bylego fotografa "Playboya", ktorego poprzednie zajecie sklonilo do przejscia na artystyczna emeryture w wieku lat 45-ciu. Na wystawie wisi koszulka z rysunkiem przedstawiajacym kosmite w "pasiaku" za kratkami oraz podpisem "Illegal alien. Having a bad time". Facet tez sprzedaje prawa jazdy dla kosmitow oraz nadmuchiwanych "szarakow" (posrod tysiaca innych rzeczy oczywiscie). W tym kontekscie jego rewelacyjna historia jak to widzial UFO jadac do syna do Reno (jedzie sie nieco na zachod od Area 51) brzmi malo przekonywujaco... Do oryginalniejszych pamiatek z "trasy 66" nalezy stylizowana butelka piwa korzennego (root beer - jeden z najpopularniejszych w USA napojow fast-food'owych - anyzkowo -ziolowa substancja o smaku i zapachu przywodzacym na mysl preparaty przeciwko grzybicy stop) z czarna etykietka z logo "Route 66 Beer"...

Po dokladnym obfotografowaniu calego kiczu wyruszamy do Las Vegas kierujac sie zasada "Jedzmy szybciej bo sie sciemnia". Sciemnialo sie z powodu tego, ze po obu stronach autostrady, nad gorami, mialo miejsce najprawdopodobniej oberwanie chmury (bardzo malowniczy i oryginalny widok z pewnego dystansu - na razie he he...). Pioruny bily w zasadzie non stop i wygladalo to tak, jakby ktos podlaczyl miedzy niebem i ziemia jarzeniowki z lekko uszkodzonym starterem. Potem widocznosc na skutek gestego deszczu zeszla do takiego poziomu, ze trzeba bylo jechac bardzo powoli i do tego na swiatlach awaryjnych. Potem niektorzy staneli na poboczu a ja (m.in.) bohatersko jechalem 20-30 mil/h. Zaczelo sie uspokajac, kiedy dotarlismy do Zapory Hoovera. Troche przjemnie pokonywalo sie ostre zakrety o ponad 300 stopni, ktorych za bardzo nie bylo widac, ale o dziwo obylo sie nawet bez stluczki. Kiedy zobaczylismy w koncu oswietlona po choryzont przestrzen Las Vegas myslelismy juz tylko o tym by odnalezc wybrany z "katalogu" "Motel 6"...
 

98.07.22

Las Vegas to wielka, pelna przepychu i lussusu wiocha. Wrazenie robi dopiero po zapadnieciu zmroku - wszak jest jednym z dwu obiektow widzianych z kosmosu, obok Muru Chinskiego, ktory zreszta nie swieci, co dziwne...

To juz drugie (po tamie Hoovera) skojarzenie z debilnie smiesznym filmem "Beavis & Butthead Do America". Tak. Las Vegas to przede wszystkim kasyna, do ktorych pielgrzymuja nieprzebrane rzesze emerytek i emerytow, by przed dokonaniem zywota spedzic noc na ciagnieciu za ramie jednorekiego bandyty... Nad niektorymi automatami dumnie poblyskuja emblematy stwierdzajace, ze dana maszyna ma np. 98% gwarantowanego zwrotu, co oznacza, ze po wsypaniu tam ok. miliarda dolarow mozna liczyc na to, ze jakies 980 milionow wypadnie z powrotem, choc oczywiscie niekoniecznie do kieszeni tego, ktory inwestowal...

Jedna z typowo amerykanskich atrakcji jest wieza Stratosphere (kasyna + hotel + pasaze handlowe + restauracje + ...). Za oplata kilku dolarow wyjezdza sie winda na jej szczyt, jakies 400 metrow nad ziemia, gdzie mozna ogladac panorame LV zza panoramicznej szyby, lub na swiezym powietrzu. Dalsze pare dolarow trzeba zaplacic za dwie dodatkowe atrakcje: jazde minikolejka typu lunaparkowego po dachu szczytu wiezy, lub tzw. "Big Shot", czyli wybicie sie z dachu o dalsze pare dobrych pieter w gore na ruchomej lawce wyposazonej w pasy bezpieczenstwa. Histerycznoradosne krzyki smialkow swiadcza o tym, ze impreza jest warta zachodu...

Niestety, nie zdazylismy zobaczyc wszystkich atrakcji LV - na to trzeba podobno dwa-trzy dni - ale nic straconego - na pewno tam sie kiedys wroci...

Wczesniej, pod sklepem fotograficznym spotykamy Polakow "z samego Krakowa". Robia wrazenie businessmenow I generacji, tzn. takich, ktorym z butow wystaje jeszcze syntetyczna sloma. Jeden robi tez wrazenie czlowieka przywiazanego do napojow procentowych. Ich zony nie robia zadnego wrazenia... Goscie rzucaja teksty typu: "Bylismy zabawic sie na Florydzie, teraz tutaj. Chcemy jeszcze troche pojezdzic, no i do Polski... Czy wiecie jak dojechac na Grand Kanion?"...
 

98.07.23

Ruszamy do Los Angeles, po drodze zahaczajac o Calico - niesamowity skansen, jedno z tzw. miast duchow (ghost town). Jest to miasteczko, ktore kiedys bylo autentyczna kopalnia srebra z Dzikim Zachodu. Dzis, dzieki inicjatywie garstki zapalencow, jest dosc unikatowym zywym muzeum, w ktorym mozna ogladac budynki i maszyny z epoki, oczywiscie posilic sie czy zakupic pamiatki, a takze obejrzec odgrywane przez aktorow scenki rodzajowe (glownie pojedynki rewolwerowcow lub napady na bank). Turysta aresztowany podczas takiego zajscia przez szeryfa musi wykupic sie donacja w wysokosci 1 dolara. Mozna tez zwiedzic stara kopalnie srebra, ale niestety my przyjechalismy tam kiedy caly interes byl wlasnie zamykany, co ma tez dobre strony, bo nie musielismy placic za bilety wstepu do miasteczka, ktore obowiazuja w oficjalnych godzinach zwiedzania, a raczej pracy personelu...

Do L.A. dotarlismy znow na noc, wystarczajaco wczesnie by bez problemu ulokowac sie w "Motel 6"...
 

98.07.24

L.A. to porazka. Tak duzego miasta nie widzialem jak zyje, choc wyznaje - w Toronto nie bylem... Z dzielnicy Pomona, w ktorej mieszkalismy trzeba bylo przejechac autostradami jakies 50 mil by dotrzec do centrum... Postanawiamy przejechac sie ulica o swojskiej nazwie Santa Monica. Jakos dziwnie. Prawie centrum, a brod smrod i syf. W nieco jasniejszym miejscu postanawiamy zrobic rekonesans parkujac samochod obok supermarketu spozywczego. W srodku jakos dziwnie. Facet w spodnicy, duety pedalkow... Idziemy dalej. Nawiazujemy rozmowe z pania (bardzo sympatyczna i dosyc elegancka mulatka) z butiku z nieco dziwnym asortymentem. Pyta wprost skad Ola wziela swoje buty (Ola nie moze sie nadziwic, ze jej buty marki Bronx kupione za 35 zl robia tu taka furore - zadna kobieta nie przechodzi obok nich obojetnie, nawet w San Francisco), na co my, ze z Polski... Pani pyta jak nam sie podoba. My, ze srednio i wtedy wlasnie okazuje sie, ze wyladowalismy w samym srodku strefy gejowskiej. Pani w dosc zabawny sposob pokazuje palcem na usta, gestem przywoluje nas do srodka sklepu i wyjasnia, ze tu sami homoseksualisci i choc moze nie powinna mowic o tym w ten sposob, to robi to bo jest z nami szczera. Emblemat rozpoznawczy to kombinacja kilku "neonowych" kolorow... Pani zaczyna doradzac, co tu warto zobaczyc, a my pytamy jak dojechac do slawnego wzgorza z napisem Hollywood. Kilku zapytanych sodomitow nie ma pojecia, w koncu jakis pedal nam wyjasnia, ale juz nigdy nie zapytam homosia o droge. Dojechalismy na jakies wzgorze z ciasnymi uliczkami miedzy ogrodami z willami, ale Hollywood'u ani sladu...

Zmarnowalismy mnostwo czasu i zobaczyli niewiele, ale LA jest stosunkowo niedaleko, na tyle, ze jak sie dobrze sprezyc to mozna pojechac tam w piatek po pracy i zostac na sobote i pol niedzieli, tak wiec zapewne trafimy tam jeszcze raz czy dwa...
 

98.07.25

Wracamy do Sunnyvale. Po drodze zatrzymujemy sie na pieknej plazy nad Pacyfikiem, ktorego widoki bogate w przerozne odcienie koloru niebieskiego towarzysza nam przez pol trasy. Potem jednak trasa 101 oddala sie od wybrzeza i staje nieco monotonna i meczaca. Tego dnia zrobilismy jakies 400 mil i bylo to dosc meczace, gdyz 101 nie jest autostrada na calej dlugosci, czasem zmienia sie w droge "trzeciej kolejnosci odswiezania" he he...

Ogolnie impreza zamknela sie statystykami:

Ok. 2800 przejechanych mil (ok. 4500 km), okolo 100 galonow (ok. 400 litrow, jeszcze nie podliczylem) spalonej benzyny, ok. 350 "pstryknietych" zdjec itd....
 


M.A.R.K-13:    Strona Glowna     Strona Podroze

 Zagladaj, prosze, co jakis czas, gdyz strona ta jest tworzona na okraglo...


(C) by Adam Kiepul, 1998. All rights reserved.


  1